Gdy jest się przekonanym, iż nasza samotność jest wynikiem braku partnera, jedynie jego fizyczna obecność jest nam w stanie wypełnić tę pustkę i poprawić nastrój. A co, jeśli mamy partnera i czujemy się samotni mimo to?
Większość mojego życia czułam się samotna mimo, iż otaczało mnie mnóstwo osób. Zorientowałam się, że wielu ludzi ma podobnie. Zanim jednak doszłam do tego o co mi tak naprawdę chodzi z tą samotnością, przerzucałam się ze związku w związek, szukając tego, w którym poczuję się dobrze. Moja początkowa radość z odkrycia wreszcie "tego czegoś" kończyła się szybko, po czym uczucie samotności powracało.
Po latach doszłam do wniosku, że działo się tak między innymi dlatego, iż nigdy tak do końca nie zastanawiałam się czego szukam - z jednej strony, a z drugiej - nawykowo myślałam, że to, czego potrzebuję, aby nie czuć się samotną, znajduje się w innych ludziach i oni są jedynym źródłem tego, co zaspokaja tęsknotę, kryjącą się pod hasłem "samotność". Na zasadzie przeciwieństwa: lek na samotność to bycie z kimś.
Wydawało mi się to oczywiste, ale kiedy po raz kolejny poczułam się samotna w związku, coś zaczęło wzbudzać moje podejrzenia. Co jest nie tak? Kolejny nieodpowiedni partner? A czy ja w ogóle wiem, jaki jest odpowiedni?
Nauczona swoimi licznymi błędami doszłam do konkluzji, iż szukałam jakiegoś bliżej nieokreślonego ideału, który nie istnieje. Zresztą, nawet gdyby istniał, to czy chciałby przebywać w towarzystwie tak nieidealnym jak ja?
Zapytałam siebie czy sama chciałabym być z kimś takim jak ja i okazało się, że ... niekoniecznie. Prawda zabolała, ale zaczęła powoli otwierać moje oczy.
Przed moimi oczami roztoczył się obraz dokładnie wszystkiego, co dotąd zarzucałam moim partnerom. Myślałam, że to ich wady i że jest to powód, dla którego było mi źle w ich towarzystwie. To znaczy - to istotnie były ich wady, ale irytowały mnie i bolały dlatego, że miałam dokładnie takie same, a nie - że bolały mnie one w nich same z siebie.
Oczekiwałam od nich, że mnie uszczęśliwią. Nie udało im się. Dawali mi ciągle nie to, czego pragnęłam. A to nie tyle czasu, ile chciałam, a to nie tyle uwagi, ile chciałam, a to za blisko, a to za daleko, a to za mało, a to za dużo. Byłam im wdzięczna, ale to ciągle nie było to. Dwoili się i troili, żeby mnie zadowolić, ale ciągle się to nie udawało. Po latach już wiem, iż powód był prosty - ponieważ ja sama siebie nie byłam w stanie zadowolić nie wiedząc i nie rozumiejąc, co tak naprawdę ma moc to uczynić.
Z drugiej strony wydawało mi się, że tyle im daję, tyle dla nich robię, a w zamian dostaję nieszczerość, brak otwartości, traktowanie mnie jak ich matkę, a nie partnerkę - słowem: odwrotność tego co lubię, cenię i co uważam za wartościowe w partnerstwie. Nie mogłam zrozumieć dlaczego mam takiego pecha do partnerów. Na myśl mi nie przyszło, że problem tkwi we mnie samej, a konkretnie - w tym, do czego byłam przyzwyczajona - do nieumiejętności wyrażania moich uczuć. To jest - nie miałam problemu, żeby okazywać radość, kiedy coś mnie cieszyło, ale kiedy ktoś inny robił coś, co sprawiało mi przykrość - nie umiałam ani tego nazwać, ani wyrazić. Ani - co gorsza - poczuwszy, pójść dalej i zrobić to co dyktowało mi "serce". Ignorowałam te wszystkie niekomfortowe uczucia, lekceważąco myśląc o nich, kiedy się pojawiały "aaaa tam, znowu się czepiam", a ich góra rosła i rosła z czasem i kiedy osiągała wysokość Mount Everest, kolejny mój związek uważałam za zakończony i niemożliwy do kontynuowania w przekonaniu, iż znowu się pomyliłam co do osoby.
W gruncie rzeczy oczekiwałam, że moi partnerzy będą mieli wbudowany aparat rentgenowski, który będzie prześwietlał moje myśli i duszę i zgadywał to co mi się nie podoba, czego bym chciała i stosownie do uzyskanych informacji działali, zwalniając tym samym mnie z tego obowiązku. Niczym rodzice niemowlaka. Myśląc, że to oni traktują mnie jak matkę, ja w gruncie rzeczy miałam wobec nich takie oczekiwania - że będą odgadywać to, czego mi potrzeba i wiedzieć to lepiej niż ja sama oraz - co oczywiste - podstawiać mi to pod nos.
Dlaczego tak się działo?
Myślę, iż przede wszystkim dlatego, iż już od samego początku nie do końca świadomie oszukiwałam samą siebie. Kiedy spotykałam na swojej drodze kolejnego kogoś, kto się mną interesował, uczucia mi mówiły, że "to nie ten", ale ze strachu przed samotnością brałam "to co jest", bo "może już potem nie będzie". Niechcący łączyłam swój los z ludźmi, którzy już od samego początku wzbudzali moje opory i wątpliwości. Nauczyłam sie jednak, iż samotność jest czymś złym i że - szczególnie kobieta - "powinna" mieć przy swoim boku towarzystwo.
Zatem moim pierwszym złym założeniem było to, iż wybierałam swoje życiowe towarzystwo ze strachu przed samotnością, w przekonaniu - wyniesionym z przeszłości - że "nie ma co kręcić nosem - a ty niby co, księżniczka?" i "trzeba brać, co jest", bo "potem nie będzie".
Nawet przez chwilę nie miałam w głowie myśli, że może Wszechświat jest nieskończenie obfity i ma dla mnie kogoś na miarę mnie, o podobnych wartościach, pokrewnych gustach i upodobaniach, komu spodobam się jako ja, a nie jako ktoś, dla kogo się jest miłym "na początku", a potem traktuje się tę osobę, czyli mnie, jako element wyposażenia domu, gdyż "się już ją zdobyło" i nie ma potrzeby się starać.
Nie wyobrażałam sobie, że mogę mieć to czego w głębi duszy pragnę i potrzebuję, a nie brać w pośpiechu tego co się pojawia na horyzoncie, gdyż inaczej "promocja" się zaraz skończy.
Nie wiedziałam, że wystarczy poczekać i w tym czasie zająć się romansem... z sobą.
Dopiero z czasem nauczyłam się, że postępowanie wbrew swoim uczuciom ma swoją wysoką cenę. Naginanie się do tego, czego się nie chce i żal do drugiej strony, że jest jaka jest, szczególnie, kiedy była taka od samego początku i wszystko we mnie mówiło mi, że taka właśnie jest i że to mi nie odpowiada. "Wystarczyło" posłuchać głosu serca i ... uciekać. A potem czekać aż pojawi się właściwa osoba. No właśnie... Gdyby to było takie proste...
Skąd ja to miałam wiedzieć, skoro nikt mnie tego nie nauczył, a mój kontakt z samą sobą był tak mocno ograniczony? Skąd miałam wiedzieć, że to co mnie przyciąga do tych ludzi, to nie jest głos serca tylko głos emocji - coś co czyniło mnie głuchą na moje własne sygnały ostrzegawcze, ale się o tym przekonywałam dopiero jak już przeważnie byłam "po uszy" w niechcianym związku? Myślałam, że jak jest z kimś "miło", to wystarczy i nie zwracałam uwagi na sygnały wielkości billboardów w postaci oporów, opinii bliskich znajomych, mojej własnej niechęci w stosunku do pewnych zachowań drugiej strony i wielu innych drobniejszych i grubszych "ukłuć" gdzieś w środku. Myślałam wtedy, że "coś mi się wydaje", "źle widzę", "mam wygórowane wymagania".
Wiele lat temu przeczytałam z zapartym tchem książkę Clarissy Pinkoli Estés "Biegnąca z wilkami", w której autorka analizowała przejawy kobiecej duszy zbiorowej na podstawie przekazów typu baśnie i sny, takich samych w różnych, niejednokrotnie bardzo oddalonych od siebie kulturach. Dusza ludzka - w tym wypadku kobieca - przejawia się w określony sposób i jeśli nie słyszymy jej głosu - płacimy za to najwyższą cenę.
Bardzo wtedy zrobiła na mnie wrażenie baśń o Sinobrodym. Wydźwięk tej baśni był taki, iż nasze uczucia (ale nie emocje) nigdy nas nie mylą. Jeśli w zetknięciu z kimś czujemy opór, to mamy istotny powód, aby go czuć. Logika rozumu może temu przeczyć. Jeśli jednak postąpimy wbrew uczuciom i posłuchamy "rozumu" i emocji, które nas mogą zwieść blichtrem i pozłotką, będziemy cierpieć żyjąc w związku, który nie nakarmi naszej duszy.
Nie będzie w tym niczyjej winy - choćby nie wiadomo jak bardzo Calineczka podobała się kretowi, a ona szanowała go jako poczciwe stworzenie, nie stworzą związku, w którym obydwie strony przejawią się w całej swojej wspaniałości. Po prostu takie są prawa natury.
Jeśli nie pozwolimy sobie na "wybrzydzanie", którym to określeniem nazywa się pogardliwie podążanie za głosem swoich preferencji i upodobań, skończymy w tym, co nas nie uszczęśliwia, czyniąc samotnym siebie i drugiego człowieka. Zatem - iść za "głosem serca", to nie tylko odpowiedzialność za swoją, ale i czyjąś samotność.
Ze strachu przed samotnością "rozmieniamy się na drobne". Nie potrafimy żyć sami i czekać cierpliwie, budując szczęśliwy związek samych ze sobą, poznając własne gusta, preferencje, upodobania i generalnie wartości, aby wiedzieć, że nie zadowoli nas byle co. Rozwijając talenty, czerpiąc radość z innych relacji, dojrzewając i zostawiając to co najlepsze dla tej jednej - właściwej. Żyjąc tak jakby już była i celebrując jej każdą chwilę. Nie wypatrując oczu i nie tęskniąc jak za czymś, czego nie ma.
Jeśli się zdarzy, że nikt fizycznie nie będzie nam towarzyszyć w dalszej drodze, nie będziemy usychać z żalu, gdyż stworzymy parę doskonałą z samymi sobą, bez oszukiwania samych siebie i bez wmawiania sobie, że jest nam dobrze, jeśli nie jest. Dopóki szóstym zmysłem czujemy, że jest nam kogoś brak - ten brak będzie pustką u naszego boku albo poczuciem głebokiej samotności pomimo czyjejś przy nas obecności.
Samotność to stan umysłu i nie ma na niego innego lekarstwa niż wypłakanie wszystkich łez za kimś z zewnątrz i pogodzenia się, że tak naprawdę... nigdy nie byliśmy i nie jesteśmy samotni, a jedynie zwodzi nas nasz własny umysł, który uczucia miłości każe szukać tam, gdzie go nigdy nie znajdziemy - na zewnątrz nas, w innych ludziach, a znaleźć je można tylko i wyłącznie we własnym sercu.
Wyhodować miłość
Odkryłam po latach błądzenia, iż miłość można też znaleźć pod bokiem, gdy już jest w naszym życiu ktoś, kto może nie jest "tym jedynym" czy "tą jedyną" od samego początku, ale - o paradoksie - może się nim stać.
Miłośc jest jak roślina. Wyrośnie wszędzie, jeśli znajdzie do tego dogodne warunki. A każdy z nas jest jak ogrodnik. Jeśli nauczymy się tej sztuki, za dotknięciem naszych rąk wszystko rozkwitnie bujnym kwieciem.
W pierwszym rzędzie potrzeba nam utulić nasz ból zawiedzionych nadziei i oczekiwań, które się nigdy nie spełniły. Opłakać stracone lata i wszystko to, co już nigdy nie wróci, a na co tak bardzo liczyliśmy, że będzie trwało wiecznie. A gdy już łzy obeschną, zobaczyć w tej nieszczęsnej istocie koło nas duszę podobnie łaknącą miłości, dobrego słowa i troski, a kiedy brzydko nas traktuje - bo tak się kiedyś nauczyła - słowa prawdy o tym jak bardzo nas bolą jest słowa czy działania, żeby miała szansę się tego nauczyć - traktować nas tak jak chcemy być traktowani. Tylko my sami jesteśmy dla niej tej wiedzy źródłem.
Ziarno zasiane na takiej glebie może z czasem wyrosnąć na roślinę, jakiej byśmy się nigdy nie spodziewali, dopiero jednak gdy nie oczekujemy od stokrotki, że wyrośnie z niej baobab, dając jej na każdym kroku do zrozumienia jak bardzo nas tym, że jest stokrotką, zawiodła.
zapraszam na mój profil na Instagramie:
pytania, które - zmieniając świadomość - zmieniają życie
LINKi do BLOGa:
artykuły dedykowane świadomemu leczeniu chorób
artykuły dedykowane samodzielnemu, świadomemu uwalnianiu od nałogów
artykuły - inspiracje do świadomego uzdrawiania relacji międzyludzkich
artykuły wspomagające trwałe rozwiązywanie problemów, efektywne osiąganie celów i spełnianie marzeń
bajki - mądrość o skutecznych sposobach zaspokajania pragnień o lepszym życiu ukryta w historiach
Uzdrawianie siłami natury
Agnieszka Pareto