całe swoje życie zawzięcie się krytykowałam, umniejszałam i kopałam po kostkach, nazywając to mobilizowaniem i wykorzenianiem mojej krnąbrności i lenistwa. W momencie, kiedy to sobie uświadomiłam - przeraził mnie ten ogrom hejtu, jaki samej sobie zafundowałam i jaki grunt stworzyłam tym dla swojego życia...
Odkąd pamiętam, patrząc w lustro i w ogóle myśląc na swój temat przy okazji robienia czegokolwiek czy nawet myślenia o czymkolwiek, miałam zawsze pod swoim adresem długą listę uwag i zastrzeżeń. A to twarz nie taka, a to figura nie taka, a to oczy za małe, a to nogi za grube, a to nos za duży, a to za wolno, a tamto niedokładnie, a tu "mogłam" się bardziej postarać, a tego "powinnam była" lepiej ugościć, a co ja taka "miękka" i "rozmemłana" - do roboty się "trzeba" wziąć porządnej, a nie bąki zbijać, kiedyś to kobiety rodziły i w pole szły, a ty sobie leżysz jak królowa? - wstydziłabyś się, "dziewucha" w domu, a taki "syf" naokoło - weź d... w troki i ogarnij się...
Ponieważ "oddychałam" takim powietrzem od urodzenia, nie miałam okazji zauważyć, że jest zatrute, bo też nigdy nie oddychałam innym - świeżym i odżywczym, więc nie miałam porównania. Do głowy mi nie przyszło, że jest w tym coś niewłaściwego. Przyjęłam kiedyś jako swój taki rodzaj motywowania mojej leniwej najwyraźniej osoby do jakiegokolwiek konstruktywnego wysiłku.
Zauważyłam też po latach jako niezwykle interesujące zjawisko, że zupełnie inną miarkę i kryteria stosowałam wobec innych ludzi. W moim stosunku do innych oczywistością była empatia, uprzejmość, wyrozumiałość, cierpliwość i to wszystko, co kojarzy mi się dobrze z tak zwanym podejściem do człowieka. Kiedy tylko natomiast "zwracałam się" do siebie - mój "ton" lodowaciał, marszczyła się gniewnie brew i zwiększał pułap wymagań "dla mojego dobra".
Ta nierówność w traktowaniu umykała mojej uwadze przez wiele lat mojego życia, a jej "oczywistość" nie dała mi nigdy wcześniej do myślenia. Uczucia przykrości i głebokiego smutku i wręcz fizycznego skulenia się w sobie nie kojarzyłam z własnym traktowaniem siebie w ten sposób. Ba! Nie zauważyłam nawet, że przykrość i smutek w ogóle odczuwam. I że się w sobie zapadam i kurczę. To też było częścią mojego "naturalnego stanu" psychicznego, w którym się na co dzień znajdowałam.
Pierwszy raz, gdy dotarło do mnie, że istnieje we mnie jakiś wewnętrzny "głos", to był moment zniecierpliwienia i złości, jakie zaczęłam odczuwać, patrząc z niesmakiem w lustro i myśląc, że znów jestem grubsza i brzydsza. Do tej pory oczywiste mi się wydawało, iż złości mnie własny "okropny" wygląd, w tym momencie jednak poczułam coś innego. Zdałam sobie sprawę z tego, iż złość pojawia się w związku z tym komentarzem we mnie. Aż chciało mi się głośno zawołać: "i kto to mówi?!!", "I co z tego, że tak wyglądam?!!", "Pilnuj swojego nosa i odczep się ode mnie!!!".
Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie świadomość, że "ktoś" w mojej własnej głowie jest dla "mnie" bardzo niemiły i jest "mi" z tym źle.
To był bardzo przełomowy moment w moim życiu. Po pierwsze dlatego, iż zdałam sobie sprawę, że jakieś "ja" w głębi mnie NIE CHCE BYĆ ŹLE TRAKTOWANE i jakieś inne "ja" tego złego traktowania się na każdym kroku dopuszcza. Zaciekawiło mnie bardzo to zjawisko i rozpoczęło długą drogę poszukiwań kto jest kim we mnie i jaki z tej wiedzy mogę zrobić użytek.
Zanim jednak zanurzyłam się w tematy głębi własnej osobowości, od momentu tego epokowego dla mnie odkrycia, zaczęłam po prostu ZAUWAŻAĆ w sobie te wszystkie "niemiłe odzywki" na temat mojego wyglądu, mojego myślenia, mojego działania i mojego praktycznie wszystkiego. Początkowo miałam odruch podjęcia z nimi "walki" czy "polemiki", a ostatecznie chęć "usunięcia" ich z mojego umysłu albo przynajmniej zmiany "na lepsze" i "sympatyczniejsze", ale jedyny skutek, który wówczas osiągnęłam, to były ciągnące się godzinami wewnętrzne spory i dyskusje, tysiące myśli na sekundę i całkowite psychiczne wyczerpanie. Próbowałam "przekonać" ten krytyczny "głos" we mnie, że jest inaczej niż "myśli", tłumacząc się gęsto dlaczego "jestem taka beznadziejna". Odniosłam na tym polu całkowitą porażkę. Zauważyłam też z przerażeniem, że robię z nim dokładnie to, co "on" próbuje robić ze "mną" - zmienić go... na "lepsze" niż jest.
Kiedy już całkowicie opadłam z sił i uznałam swoją "przegraną" w tym wewnętrznym sporze "kto ma rację" - "głos" nagle ucichł... Zauważyłam, że nie miałam sił go "przekonywać" i na niego reagować nawet złością czy przykrością i to wystarczyło, żeby zamilkł.
Dostrzegłam, że mój wewnętrzny "hejter" "zamknął się", gdy go przestałam "odpychać" i na niego reagować, jak to miało miejsce, gdy po jego "uwagach" upadałam na duchu i w duchu siebie nienawidziłam. Kiedy straciłam już wszystkie siły w tej nierównej "walce", dotarło do mnie, że mimo, iż czuję bezsilność i pustkę, jest mi dziwnie... lepiej - tak po prostu. Nie "robię" nic, a jest lepiej. Jakim cudem?
To nie był cud. To była normalność, której nie znałam, bo nigdy nie dane mi jej było wcześniej doświadczyć. Ale jednocześnie istniejąca jako "ustawienie fabryczne" - coś pierwotnego, wbudowanego w moje istnienie. Prosta, łatwa, bezwysiłkowa, nie wymagająca nic oprócz bycia sobą taką, jaką jestem - bez próby zmiany czegokolwiek. Wystarczyło jedynie, że zniknął "głos", który "dla mojego dobra" zawsze chciał, żebym była inna niż byłam, bo taka jak byłam - byłam nigdy nie dość dobra, aby móc się cieszyć z mojego istnienia i towarzystwa.
A może ten głos wcale nie zniknął? Może właśnie został nakarmiony, ale tym, co tak naprawdę go odżywiło - moją uwagą, a nie próbą zmieniania i jego? Może tak naprawdę, jak każda "istota", domagał się, aby go zauważyć i nie robić z tym nic więcej? Nie potrzebował, żeby z nim dyskutować, przekonywać, "wciskać" swoje racje. Po prostu przyjąć, że jest i jak tylko ma coś do powiedzenia - przyjąć to do wiadomości. Niech mówi, co ma do powiedzenia. "Ja" przecież nie muszę się z tym zgadzać.
Jakikolwiek był powód jego umilknięcia, od tego czasu zaczęła się moja przyjaźń samej ze sobą - i nie potrzeba mi było do niej wiele. Jej samoistnym początkiem stało się zwykłe spokojne zauważanie, kiedy odzywa się we mnie krytyczny "głos" - i jedynie przyjmując ten fakt do wiadomości, pozostawianie go bez żadnej na niego reakcji, aż stopniowo - dzień po dniu - zauważyłam, iż nie robiąc celowo nic, zaczęłam siebie lubić, szanować i doceniać wszystko to czym i kim jestem. Ot, tak.
Zaczęłam codziennie doświadczać skarbów tej przyjaźni, choć jedynym "wysiłkiem", który w nią wkładałam, było to, że ŻYJĘ.
zapraszam na mój profil na Instagramie:
pytania, które - zmieniając świadomość - zmieniają życie
LINKi do BLOGa:
artykuły dedykowane świadomemu leczeniu chorób
artykuły dedykowane samodzielnemu, świadomemu uwalnianiu od nałogów
artykuły - inspiracje do świadomego uzdrawiania relacji międzyludzkich
artykuły wspomagające trwałe rozwiązywanie problemów, efektywne osiąganie celów i spełnianie marzeń
bajki - mądrość o skutecznych sposobach zaspokajania pragnień o lepszym życiu ukryta w historiach
Uzdrawianie siłami natury
Agnieszka Pareto