Jak wyglądałby świat, w którym "generowanie" potomstwa nie obciążałoby ciała i zdrowia żadnej z płci i byłoby uzyskiwane na "neutralnym" gruncie? Jakie konsekwencje dla ludzkości miałoby rozwiązanie, w którym kobiety, aby mieć dzieci, nie musiałyby zachodzić w ciążę, a mężczyźni - nie być w tej kwestii zależni od kobiet?
Świat bez miesiączki, ale jednocześnie w pełnym zdrowiu i z możliwością posiadania potomstwa z własnej krwi, bez konieczności ciąży, rodzenia, bólu, słabości, dyskomfortu i zależności, która rodzi nadużycia… czyż nie byłby piękny? Tak piękny, że aż… prawdziwy?
Rozmarzyłam się. Ale - wróćmy do początku.
Od dziecięcych lat przyglądałam się różnym zjawiskom występującym w świecie i co rusz dochodziłam do wniosku, że coś mi w tym wszystkim nie gra. Jeden temat szczególnie mnie poruszał, gdyż dotyczył mnie samej. Byłam wówczas jeszcze dziewczynką, ale obserwując kobiety w moim otoczeniu, społeczności, całym państwie czy na świecie, patrząc w ekran telewizora, z przerażeniem oczekiwałam dnia, kiedy i mnie "to spotka", gdy dorosnę i też stanę się kobietą. Już wtedy musiałam przeczuwać, że coś w tej "naturze" jest źle urządzone...
Moim marzeniem było zawsze globalne społeczeństwo ludzi, w którym każdy cieszyłby się dobrze rozumianą wolnością. Uświadomiłam sobie jednak, że nawet jeśli w pełni byłaby respektowana w takim społeczeństwie wolność myśli, sumienia, wyznania, słowa itp., nadal funkcjonowałaby w nim jednak niesprawiedliwość, której żaden rodzaj wolności - choćby gwarantowany konstytucyjnie i choćby w 100% przestrzegany - nie byłby w stanie wyeliminować. Niesprawiedliwość biologiczna. Obezwładniła mnie wówczas myśl, iż żyję w skórze tej płci - z biologicznego punktu widzenia - która, żeby móc godnie funkcjonować, potrzebuje nieomal idealnie funkcjonującego systemu i idealnych ludzi obsługujących ten system, jednak nawet tak idealnie funkcjonujący system i jego obsługa nie zdejmą z niej silnie ciążącej (cóż za adekwatne określenie) nierówności, która jest nakładana na nią z racji istnienia takiej, a nie innej fizjologii rozmnażania gatunku ludzkiego.
Zalała mnie wówczas fala wielkiego poczucia niesprawiedliwości. Oburzenia i gniewu. Skąd mi się to oburzenie i gniew wzięły? Z punktu widzenia ludzkiego prawa było to niedorzeczne. Nikt tu nikomu nie wyrządzał żadnej niesprawiedliwości. Po prostu taka jest natura rzeczy i już. O co się rzucam? Tak było przecież od zarania dziejów. Pomyślałam sobie wtedy jednak, czując to, co czułam, że moje odczucia muszą wynikać z czegoś, czego mój logiczny rozum nie ogarnia. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że w głębi ducha wiedziałam coś, czego nie potrafiłam jeszcze wtedy jasno sprecyzować. Że z tą niesprawiedliwością mogę mieć … całkowitą rację. I że skoro ją zauważam swoim… sercem, to znaczy, że istnieje. Nieważne, co mówi rozum - że taki stan rzeczy istnieje od zarania dziejów. To fakt, istnieje, ale co to za argument? Czy jeśli coś istnieje od zarania dziejów, to znaczy, że jest sprawiedliwe? Sam fakt istnienia czegoś od tysiącleci nie zapewnia jeszcze temu czemuś cnoty samej w sobie. I być może to, co moje serce odbiera jako niesprawiedliwe i krzywdzące, po prostu znaczy, że to JEST niesprawiedliwe i krzywdzące, przy czym - o, zgrozo - ta niesprawiedliwość i krzywda ciągnie się od początku istnienia rodzaju ludzkiego, czyli od? Nie wiadomo. Z punktu widzenia tych rozważań, to jednak nieistotne. Istotne jest natomiast, aby zauważyć, że ma to w ogóle miejsce. A zauważyć - oznacza wykonać pierwszy krok w kierunku, żeby to ZMIENIĆ.
Moja niezgoda na to, że kobiety na własnych delikatnych barkach dźwigają cały ciężar ludzkiego procesu rozmnażania, była oceniana przez osoby w moim otoczeniu za infantylną i niedorzeczną. Rówieśnicy i kilku dorosłych, którym zwierzyłam się z moich pomysłów i odczuć, podśmiewywali się ze mnie, sugerując w żartach, żebym napisała zażalenie do Pana Boga - może rozpatrzy moją reklamację. Nawet zresztą zaprzyjaźnieni, nieco życzliwiej odnoszący się do mnie dorośli, z którymi dzieliłam się swoimi egzystencjalnymi rozterkami, słysząc słowa mojego buntu, powtarzali - nie masz na to wpływu, dziecko. Zaakceptuj to, bo inaczej będziesz się męczyć z tym sprzeciwem wobec tego, co nieuniknione. Tego się nie da zmienić. Co Bóg stworzył, to nam się w to nie mieszać. Człowiek nic w tej materii nie może.
Nie umiałam wówczas tego nijak im uzasadnić, bo w języku logiki to, co czułam, nie miało żadnego sensu, jednak gdzieś w głębi wiedziałam, a nawet miałam pewność, że nie mają racji. Że TO SIĘ DA zmienić. Że rozmnażanie może się odbywać u ludzi w sposób, w który jedna z płci nie płaci całej jego ceny. Wiedziałam to nie wiadomo skąd ani jak. Po prostu wiedziałam. Ewolucja w świecie istot żywych wskazuje niezbicie, że jeśli coś funkcjonuje niezgodnie z “najmniejszą linią oporu”, energetyczną prostotą i efektywnością zarazem dla przetrwania gatunku, następuje ewolucyjna zmiana na optymalniejszy jego model, albo wręcz gatunek wymiera, jeśli lepiej rozwinąć się go w tym kierunku już nie da.
Nauczyłam się jednocześnie jako dziecko, że zostaliśmy stworzeni przez istotę zwaną panem Bogiem. W szkole uczono mnie natomiast, że Boga nie ma, ale jest ewolucja, która od prymitywu prowadzi do wysoce wyrafinowanych gatunków, takich jak, między innymi, człowiek. Dla wielu obie te koncepcje się wykluczały. Dla mnie natomiast - Bóg i ewolucja miały ze sobą wiele całkiem logicznych powiązań. Zatem - przyjęłam, iż jeśli zostaliśmy stworzeni - cokolwiek to oznacza - przez pana Boga i to ponoć na jego wzór i podobieństwo, to ponieważ był on stwórcą wszystkiego, zatem, zgodnie z moją dziecięcą prostolinijną logiką, która “połączyła kropki”, wyszło mi, że ludzie podobnie - mogą tworzyć to, czego zapragną. A to, co stworzyli, może ewoluować w coraz bardziej doskonałe formy, jeśli już się zamanifestuje.
Ponieważ kwestia niesprawiedliwości ludzkiego sposobu rozmnażania dręczyła mnie wówczas dość silnie, pomyślałam wtedy, iż warto by było stworzyć wersję sprawiedliwszą tej fizjologii, skoro człowiek tę moc tworzenia posiada.
Zatem - zaczęłam się natężać, wytężać i… tworzyć. Wysilałam wyobraźnię, próbując stworzyć tę sprawiedliwszą wersję ludzkiej fizjologii - jak mi się wydawało - intensywnie, ale nie widziałam efektów moich działań. MIjały lata całe trawione na moim wysiłku tworzenia lepszej rzeczywistości, ale kobiety jakoś niezmiennie wokół mnie i - jak mniemam - w całym pozostałym świecie, nadal miewały uciążliwe miesiączki, zachodziły w ciąże, nosiły je, rodziły w bólu, niektóre z nich w czasie porodu umierały, a te, które przeżyły poród, karmiły potomstwo, wychowywały i ogólnie rzecz biorąc - dźwigały cały fizjologiczny i biologiczny ciężar rozmnażania ludzkiego rodzaju, aby ten mógł trwać z pokolenia na pokolenie.
Zorientowałam się, że moje tworzenie chyba … nie działa lub działa słabo. Sporo lat jednak minęło, zanim zorientowałam się, dlaczego tak się dzieje. Ponieważ - byłam jedną z niewielu, która w tą zmianę wierzy. Że taka zmiana w ogóle jest możliwa. A do takiej zmiany, aby stała się rzeczywistością i zamanifestowała w materii, potrzeba całych rzesz osób, które wiarę, taką jak moja, by podzielały. Kolektywnej wiary w możliwość wyewoluowania gatunku ludzkiego w kierunku sprawiedliwej fizjologii rozmnażania, która rozkłada obciążenie "tworzenia" i wydawania na świat potomstwa w równy sposób pomiędzy obie płcie lub całkowicie tą odpowiedzialność z ludzkich ciał zdejmuje i znajduje jakieś inne, nie wyniszczające niczyjego zdrowia i urody rozwiązanie.
Nauczyłam się z obserwacji rzeczywistości wokół mnie oraz wewnątrz samej siebie, że tworzenie - owszem - zaczyna się od myśli, od idei, od tego, co można sobie wyobrazić. I z tym od początku nie miałam żadnego problemu. Okazało się jednak, że nie byłam w stanie doprowadzić do globalnej zmiany SAMA, a przynajmniej, będąc w porażającej mniejszości - nawet jeśli miałam silne przekonanie, że jest to MOŻLIWE i SŁUSZNE. Do tego potrzeba by społeczności podobnie jak ja myślących osób, które pragnęłyby, aby ludzka biologia ewolucyjnie rozwinęła się w sprawiedliwszym niż dotychczasowy kierunku.
Co mnie jednak zaskoczyło, to zetknięcie stosunkowo niedawno z pewnymi faktami, które moją wieloletnią wiarę w możliwość takiej biologicznej zmiany potwierdziły, stając się dla niej nowym zastrzykiem energii, stąd pomysł napisania tego artykułu i podzielenia się swoimi odkryciami na szerszym forum. Po przeczytaniu licznych artykułów na temat, o którym wspomnę nieco później, poczułam całą sobą ten energetyczny wir, który jasno dał mi do zrozumienia, że TO SIĘ DA OSIĄGNĄĆ, a nawet - że TO SIĘ JUŻ ZADZIAŁO. Wprawdzie w innej kwestii, ale ponieważ zasada jest identyczna, zatem w przypadku ludzkiej fizjologii rozmnażania jest to również całkowicie osiągalne. Przeszedł mnie dreszcz ekscytacji, który miewam czasami, gdy na świecie obserwuję coś, co przez lata uchodziło za niemożliwe, a co nagle staje się możliwe i jest podawane do publicznej wiadomości, a ja już od dawna o tym, że JEST MOŻLIWE - wiedziałam.
Cóż takiego się wydarzyło? Tak jak wspomniałam, dojdę do tego za chwilę. Najpierw jednak zależałoby mi na wprowadzeniu Czytelnika(-czki) w temat tego dlaczego tak bardzo chciałam, aby ta ZMIANA się dokonała. Aby kobiety stały się wolne od brzemienia ludzkiej fizjologii rozmnażania i mogły mieć dzieci, jeśli oczywiście tego chcą, nie okupując tego cierpieniem przez kawał swojego pięknego i cennego życia, zamiast doznawania lekkości i radości bycia kobietą. Albo potomstwa w ogóle nie mieć, ale nie musieć cierpieć z powodu swojej biologii, która jest obciążona niejako “pod potencjalne potomstwo” i zabiera jej energię przez pół życia, aby mogła mieć coś, czego nie chce i w ogóle nie planuje. Na zasadzie - bank ci udziela obowiązkowego kredytu na zakup produktu, którym nie jesteś zainteresowana i którego nigdy nie kupisz, ale “środków” nie możesz wydać na nic innego oraz spłacasz go - czy tego chcesz czy nie - w ratach comiesięcznych w formie twoich sił i energii (zwanych miesiączką) przez kolejnych 40 lat twojego życia bez najmniejszej możliwości umorzenia kredytu czy zastosowania chociażby kredytowych wakacji.
Czy Czytelnik(-czka) uważa, że tak zwana natura jest sprawiedliwa w tej materii?
Z całym szacunkiem do mężczyzn i ich jakichkolwiek niefizjologicznych obciążeń, mimo, iż jako takim mężczyzną stać się nigdy nie chciałam, zawsze zazdrościłam tej płci kilku aspektów, których nie posiadałam z racji bycia kobietą. Na przykład tego, że mężczyzna dojrzały płciowo nie cierpi żadnych niedogodności i dolegliwości z tytułu bycia dojrzałym płciowo i posiadania możliwości rozrodczych. Może dzieci mieć albo nie mieć i potencjalność ich posiadania nie wnosi do jego fizjologii żadnej różnicy. Może jedynie - na korzyść, w kierunku jego większej przyjemności. Na przestrzeni dojrzałego płciowo życia mężczyzny jego poziom hormonów utrzymuje się na zrównoważonym poziomie, dzięki czemu może żyć “normalnie”, bez comiesięcznych hormonalno - emocjonalnych huśtawek, które wpływałyby (negatywnie - nie bójmy się tego słowa) na jego samopoczucie, nastrój, a w konsekwencji życie osobiste i zawodowe.
Zazdrościłam mężczyznom tego, że jeśli są zdrowi - czują się dobrze. W przeciwieństwie do kobiet. Kobieta, nawet jeśli jest zdrowa, nie czuje się równie dobrze we wszystkie swoje zdrowe dni. W tak zwane “te dni” czuje się często jak by była chora. Nie dotyczy to wszystkich pań, ale zdecydowanej większości tych, z którymi przez całe życie miałam okazję w jakikolwiek sposób się zetknąć.
I w jakim celu - pytam - mają one to gorsze samopoczucie średnio co miesiąc? Czy tego się nie da jakoś inaczej zorganizować, proszę natury?
Przeraziła mnie statystyka, o której wykonanie się wówczas pokusiłam, tknięta jakimś złowieszczym przeczuciem.
Dziewczęta dojrzewają płciowo średnio około 11-go roku życia i również statystycznie około 51-go dojrzałość płciowa kobiety się kończy menopauzą. Daje to średnio 40 lat dojrzałości płciowej - możliwości rozrodczej. Każdy rok to 12 miesięcy, ale ponieważ kobiety miewają miesiączkę według miesięcy kalendarza księżycowego, więc średnio jest to 13 razy w roku. Prosta matematyka i mamy przez 40 lat w życiu miesiączkę około 520 razy. Po to, aby potencjalnie móc wydać na świat jedno, dwoje czy kilkoro dzieci. Albo nie wydać na świat żadnego… Utrzymywanie browaru dla jednego czy kilku piw? Hej, pani naturo, czy tobie się przypadkiem coś nie pomyliło?
W statystyki dotyczące kosztu artykułów higienicznych, których kobieta potrzebuje, aby móc w ogóle funkcjonować, w skali tych 40-tu statystycznych lat, nawet wolałam nie wchodzić, żeby nie zalała mnie krew (nomen omen). Oczywiście można powiedzieć, że współczesne kobiety przynajmniej mają lepsze możliwości niż np. moje babcie, które podpaski robiły sobie same z płótna i wielokrotnie je ręcznie prały, ale nie zmienia to faktu gigantycznego marnowania potencjału kobiecej energii na comiesięczną przegraną z własną fizjologią, która zamiast kobiety wspierać - zabiera im cenne lata sił i możliwości.
I to w imię czego?
Gdy dotarła do mnie groza samych tylko powyższych prosto wyliczonych danych, odniosłam wrażenie, że to wszystko brzmi jak jakaś kpina. Nie wiem czyja, ale kpina. Kosmiczny chichot. Chłopy niech się bawią, a wy się, durne, męczcie. Męczcie się, skoro nie protestujecie, bo nawet nie wiecie, że jest sens. No tak - pomyślałam wówczas - dysfunkcja trwa zawsze tak długo dopóki uważamy, że jest normą. Nic dziwnego, że nic się nie zmienia. Wszak “tak już jest” i “tak musi być”. Czy jednak na pewno?
Pomyślałam wtedy - przez moment lekko zbita z tropu, że jednoosobowo za całe rzesze kobiet nie dam rady zmienić nic. Lub tylko niewiele. Do zmian na taką skalę potrzeba zbiorowej świadomości, że coś tu jest do zmienienia. I na co. I zaistnienia obowiązkowego elementu takich zmian - woli. Chcenia. Musiałby tego - oprócz mnie - ktoś w ogóle chcieć. Bo o tym, że się da, że jest to możliwe - już za moment.
"Ci co pozwalają sobie na źle, będą mieli jeszcze gorzej. Ci co pozwalają sobie na dobrze, będą mieli jeszcze lepiej…"
Aby tą “normę”, którą jest kobieca fizjologia rozrodcza w takiej formie, w jakiej funkcjonuje obecnie, osadzić w realiach życia w społeczeństwie, pokuszę się jeszcze o kilka innych faktów, świadczących według mnie o tym, iż zdecydowanie naturze nie udała się ta forma rozmnażania ludzi i czas na zmianę na bardziej korzystną bezpośrednio dla płci żeńskiej, a z niewątpliwą korzyścią pośrednią również dla męskiej. Wszak kobieta żyjąca niezależnie, bez fizjologicznych obciążeń, szczęśliwa, mająca wybór, to przecież dobro, które udzieli się całości ludzkiej populacji. Czyż synowie kobiet, które miałyby ich bez lęków, frustracji i bólu nie byliby też w przyszłości szczęśliwszymi i zdrowszymi mężczyznami, nie będącymi nieświadomymi ofiarami nieszczęścia i dyskomfortu swoich matek?
Różnica na niekorzyść kobiet w fizjologii rozrodczej człowieka czyni w ich życiu przymus podlegania podwójnemu “opodatkowaniu” za to, że są tak, a nie inaczej skonstruowane i tak funkcjonuje ich organizm. Nie dość, że biologicznie są w obciążonej sytuacji, to - paradoksalnie - są również ofiarą społeczną własnego obciążenia. Innymi słowy - dźwigają za obie płcie całą ludzką odpowiedzialność rozrodczą i jej ciężar, a potem - kiedy są tym dźwiganiem wyeksploatowane i mają mniejsze możliwości jako ludzie - “obrywają” wtórnie, że są słabe i mają mniejsze możliwości i otrzymują w wyniku tego mniej dóbr ze społecznego podziału. A mężczyznom przypisuje się całą chwałę za rozwój cywilizacji. Istne błędne koło (nie)fortuny.
Los kobiety z taką jak obecna fizjologią rozrodczą, jest zdany na łaskę dobrze wychowanych, ucywilizowanych mężczyzn, aby ta mogła wieść życie godne, bezpieczne, nienarażone na wykorzystywanie jej wrażliwości i słabości w delikatnych okresach jej, szczególnie dojrzałej płciowo, egzystencji. Jeśli trafia w ręce prymitywne - czy rządów państwowych czy domowych (lub obu jednocześnie), jej biologia staje się dodatkową kulą u jej własnej nogi, a jej osoba - obiektem męskiej manipulacji i przemocy, gdyż ma ona ograniczone pole do obrony mając pod opieką zależne od niej potomstwo, nie mając kontroli nad swoją płodnością i w brutalnych warunkach nie mogąc decydować o tym czy chce zachodzić w kolejną ciążę czy nie. W najlepszym przypadku, kiedy dzieci “pozwoli jej się” nie posiadać - cierpi “jedynie” z racji uciążliwych miesiączek i osłabienia organizmu z tego tytułu.
Coś tu jest ewidentnie nie tak.
Emancypacja kobiet, uzyskana z trudem i stosunkowo niedawno w porównaniu do długości historii ludzkości, przyniosła między innymi błogosławieństwo (w tym szaleństwie) antykoncepcji. Wszystko byłoby okej gdyby nie fakt, iż - owszem - antykoncepcja pozwala kobietom zabezpieczać się przed niechcianymi ciążami, ale jednak nadal nie pozbawia ich źródła ich problemu, który znajduje się na terenie ich własnych ciał - jedynego znanego dotąd sposobu na rozwój i wydanie na świat potomstwa.
Aby rzecz bardziej unaocznić. Zastanówmy się. Mężczyzna nie nosi kondomu 24/7, aby raz na jakiś czas odbyć bezpieczny stosunek. Kobieta, aby takim seksem móc się cieszyć, owszem - też może wybrać kondom, ale aby zyskać większy spokój ducha i spontaniczność, potrzebuje się faszerować hormonalnymi tabletkami antykoncepcyjnymi całymi miesiącami i zażywać je codziennie oraz - o nich pamiętać, aby nie było “wpadki”. Jeśli nie używa tabletki, to stosuje inwazyjne ciało obce w jej ciele - tzw. spiralę, która jeszcze bardziej wydłuża i tak uciążliwą miesiączkę i zwiększa utratę krwi oraz życiowej energii kobiety. Zatem, aby mieć bezpieczny seks, jeśli nie wybierze kondomu, kobieta potrzebuje 24/7 "nosić" swoją antykoncepcję. Nie może jej sobie "założyć" tylko na chwilę.
Jeśli kobieta stosuje metody tzw. naturalne - jej zdrowie wprawdzie nie podlega chemikaliom czy działaniu ciała obcego w jej ciele, ale nie bez wpływu na ogólną jej kondycję pozostaje stałe napięcie towarzyszące zbliżeniom, nie pozwalające cieszyć się w pełni zrelaksowanym życiem seksualnym - uda się tym razem czy nie?
A gdzie radość ze spontaniczności? Z tego, że się po prostu jest człowiekiem i ma taką konstrukcję, żeby móc się nią cieszyć? Czy to rzeczywiście kara za jakieś… grzechy?
Jeśli coś w antykoncepcji nie pyknie - z problemem pozostaje - oczywiście kobieta. Nawet najwspanialszy i najczulszy partner nosi swoje dziecko… w jej ciele i kosztem jej zasobów.
Kolejną kwestią, nad którą się zastanawiałam kiedyś w kontekście niesprawiedliwości w systemie ludzkiego rozmnażania, to jego skutki na zdrowiu i urodzie kobiet. Wywnioskowałam, że jeżeli coś jest sprawiedliwe i zdrowe, nie powoduje zniszczeń i uszczerbków na niczyim zdrowiu i w niczyjej energii. W tym kontekście uderzyło mnie, dlaczego tak silnie w tak zwanym świecie cywilizowanym jest rozwinięty przemysł kosmetyczny, mający na celu upiększanie, gdzie główną jego klientelą są kobiety - i produkujący odpowiednio farby do włosów, środki do depilacji, specyfiki do makijażu, cały przemysł skupiony wokół “podrasowywania” paznokci, niezliczone ilości rodzajów specyfików oraz przyrządów i urządzeń, aby kobieta wyglądała młodziej czy atrakcyjniej niż… jej bieżąca wersja.
Jedną z funkcji upiększania jest zapewne lepsze wabienie płci przeciwnej (skądinąd dziwiłam się dlaczego kobieta, jako taka, bez “tuningu” wabi gorzej lub przynajmniej czuje jakby miała w tej materii gorsze możliwości), jednak odkryłam, że u podstawy upiększania leży najczęściej zwyczajna potrzeba kobiet posiadania lepszego, czyli zdrowszego wyglądu dla samej siebie. Lepszego, czyli zdrowszego niż jest. Pytanie tylko dlaczego ten wygląd nie jest dobry i zdrowy i aby kobieta lepiej się czuła sama ze sobą, potrzebuje się sztucznie upiększać. Co sprawia, że kobieta nie podoba się sobie taka jaka jest, ale dopiero wtedy, kiedy jest “zrobiona”?
Ktoś, kto jest zdrowy, jest naturalnie piękny. Nie potrzebuje się upiększać, żeby dodać sobie urody - co najwyżej dla własnej fantazji i wyrażenia w tej sposób siebie, ale nie dla konieczności ładnego zdrowego wyglądu, który pozwala mu cieszyć się własnym odbiciem w lustrze.
Dlaczego mężczyźni są statystycznie atrakcyjni do późnego wieku bez potrzeby upiększania, a kobiety starzeją się gorzej i bez “liftingu” nie uchodzą za równie atrakcyjne jak ich rówieśnicy? Według mnie odpowiedź nasuwa się sama. Bo są wyniszczone i zmęczone pasożytniczą biologią rozrodczą.
Prentice Mulford - jeden z moich ulubionych pisarzy - wizjoner i filozof - mawiał o kobietach, że są jak igła kompasu - nadają kierunek męskim działaniom, inspirują, stwarzają środowisko twórcze, przynoszą natchnienie. Nie są przeznaczone do ciężkiej pracy, do której między innymi zaprzęga je niestety ich własna biologia, oprócz społecznych przekonań. Twierdził, że jeśli kobieta pracuje zbyt ciężko i zbyt wiele swojej cennej energii zużywa na działanie inne niż kreacja i inspiracja, jej funkcja igły dla męskiego kompasu z czasem tępieje, niczym Pegaz, który traci swoje skrzydła, kiedy jest zaprzęgany do katorżniczej pracy przy pługu. Niby koń, ale jednak przeznaczony do innego rodzaju zadań.
Ludzkość w osobach obu płci traci niewyobrażalne wprost zasoby energetyczne, kiedy kobiety - zamiast w lekkości i radości swojego istnienia oddawać się swojej inspirującej funkcji dla mężczyzn, wylewają własną krew, swoją drogą uznawaną przez filozofie Wschodu za energię życiową, niczym żołnierze na polach bitew, które toczą każdego miesiąca przez długie lata ich własnego życia, na terenach ich własnych ciał, zajętych przez okupanta - tak, a nie inaczej skonstruowane mechanizmy biologiczne ludzkiego rozmnażania. Czy ludzkość jest w stanie mieć korzyść z takiego traktowania jakiegokolwiek człowieka? Czy nawet słowo biologia nie zawiera w sobie słowa “bio”, które oznacza życie i sugerowałoby, iż podtrzymaniu tego życia powinna służyć?
Kobiety są najpierw niszczone swoją własną biologią, a potem, żeby móc się cieszyć swoim ciałem i wyglądem, muszą korzystać z szerokiego zakresu usług upiększających oraz wydawać krocie na kosmetyki, że nie wspomnę o cennym ich czasie spędzanym na doprowadzenie swojego wyglądu do stanu, z którym czują się komfortowo. Wiedzą jednak i tak podświadomie, że jest to sztuczne, nie zdając sobie sprawy ze źródła problemu, drenującego ich energię i urodę.
Ile kobiet źle się czuje wychodząc z domu bez makijażu? Czy to wynik ich próżności? Złych przyzwyczajeń? A może tego, że - takie jakie są - nie czują się ze swoim wyglądem wystarczająco dobrze?
W wyniku swojej biologii kobiety starzeją się optycznie bardziej niż mężczyźni, a ponieważ żyjemy w społeczeństwie opartym na wartości kobiecej atrakcyjności fizycznej, kobiety, aby sprostać tej konkurencji, retuszują swoje utracone zdrowie kosmetykami i zabiegami upiększającymi, często narażając w ich wyniku swoje zdrowie jeszcze bardziej. Przemysł chirurgii plastycznej obsługuje w największym stopniu udręczone ciała kobiet, a nie mężczyzn, które mają zwyczajną potrzebę normalnego, zdrowego, ładnego wyglądu, a nie widzą na drodze do jego uzyskania innej możliwości.
Czy - poza drobnymi wyjątkami, panowie potrzebują tyle czasu i środków inwestować w swój wygląd? Nie, gdyż biologia nie jest dla nich tak okrutna jak dla delikatniejszych i tak ze swojej natury kobiet. Pomijam w tym miejscu nawet wątek potrzeby bycia atrakcyjnym z wyglądu, wynikającej z kultury - może natury, która kobiecie naznaczyła rolę bycia atrakcyjną w celu przyciągnięcia płci przeciwnej dla prokreacji. Te “ładniejsze” w myśl tej logiki mają większe szanse na potomstwo i przekazanie genów.
To, co jest najbardziej upiększające dla człowieka, to bycie sobą, życie w rytmie podyktowanym unikalnymi dla jednostki potrzebami, z lekkością, bez krwawicy i poświęceń kosztem własnego zdrowia i życia.
A co, jeśli kobiety już by nie musiały mieć nigdy miesiączek, tracić własnej krwi co miesiąc, nosić ciąż i w bólach rodzić i znalazłby się inny sposób dla ludzkości, aby posiadać potomstwo? Może ich wrodzona atrakcyjność nigdy by nie musiała ulec zniszczeniu? Wiek i grawitacja przestałyby być ich największymi wrogami. Starsze panie byłyby tak samo atrakcyjne jak starsi panowie - bez żadnych specjalnych zabiegów i starań?
A propos wad obecnego mechanizmu rozmnażania ludzi oraz konsekwencji z niego wynikających. Nie wiem jak dla innych pań, ale dla mnie zawsze dość traumatyzujące były wizyty u ginekologa - niezależnie od kultury osobistej i profesjonalizmu osoby parającej się tą specjalizacją medycyny - sam fakt wystawiania swojej najświętszej intymności na widok osoby obcej i to w TAKI SPOSÓB, na mojej psychice zawsze pozostawiał ślad i rodził niesmak. Musiałam zakładać na siebie maskę obojętności, aby każde z takich wydarzeń traktować jako wizytę po prostu u lekarza. Jednakowoż moja niezgoda na mechanizm rozrodczy, w którym - aby mieć pewność, że nie dopada mnie właśnie jakaś choroba związana z tym mechanizmem - potrzebuję regularnych spotkań, po których czuję upokorzenie i wstyd, a moja ludzka godność jest nadwyrężona, kazała mi nie poprzestawać na tym, co jest, ale szukać możliwości odmiany dla takiego losu, który - wierzyłam - nie jest na zawsze zapisany w kamieniu.
Nie sądzę, abym w tej opinii była odosobniona.
Kolejnym przeciwwskazaniem dla obecnie istniejącego mechanizmu ludzkiego rozmnażania są, w moim pojęciu, konsekwencje osmotycznego połączenia organizmu matki i dziecka, które z jednej strony - pozwalają dziecku korzystać z zasobów matki dla własnego rozwoju, ale też skazują je na przejmowanie jej stanu fizycznego i psychicznego jako swojego późniejszego bagażu, niesionego w nieświadomy sposób w dalsze życie i utrudniającego szczęśliwe, zdrowe i radosne funkcjonowanie.
Innymi słowy - jeśli kobieta żyje w lęku w czasie ciąży, a nawet - jak głosi wiele źródeł - w okresie poprzedzającym ciążę, że o traumie samego porodu zarówno dla niej jak i dziecka już nawet nie będę wspominać - trudno się dziwić jak ma ona nie przekazywać tego bagażu swojemu potomstwu.
W gabinetach terapeutów tłoczy się masa ludzi coraz bardziej świadomych tego jak już nasze życie płodowe i psychiczna kondycja naszych matek naznacza nas na większość naszego życia i ile wysiłku kosztuje odzyskanie normalnego funkcjonowania i pozbycie się traum choćby tylko z tego okresu.
Może jesteśmy sobie w stanie wyobrazić doskonalszy sposób na to, aby nasze potomstwo poczynało się, rozwijało i przychodziło na świat w warunkach, które gwarantowałyby mu mniejszy ładunek stresu na dzień dobry?
Wyobraźni ludzka - do dzieła!
Kwestie sporne dotyczące praw do aborcji i jakichkolwiek tematów związanych z ludzką ciążą, z dużym prawdopodobieństwem uległyby zanikowi gdyby przedmiot tego sporu - płód - zniknął z terenu kobiecego ciała.
Kobietom może być trudno uwolnić się od problemu z decyzją odnośnie własnych ciał dopóki są w posiadaniu w połowie cudzej “twórczości” - kogoś, kogo współautorem jest drugi człowiek, który ma w związku z tym do owego “dzieła”- czy jej się to podoba czy nie - swoje biologiczne prawa. A też - co jest odrębną kwestią - biologicznie - nie ma (jak dotąd) innego sposobu na uzyskanie własnego potomstwa bez pośrednictwa ciała kobiety. Ciało kobiety jest jedynym dotąd znanym inkubatorem dla ludzkiego płodu.
Pod postacią różnego rodzaju manipulacji - choćby na przykład moralności z punktu widzenia religii, rości się prawo do zarządzania kobiecym ciałem, a szczególnie - płodem pochodzącym z jej ciała. Wobec faktu, iż płód kształtuje się całkowicie kosztem i w zależności od ciała kobiety - kobieta, co całkiem zrozumiałe, nie chce poddać się tej manipulacji i się oburza. Jednak, co w kwestii, iż płód nie “należy” wyłącznie do niej?
Zaobserwowałam, iż na skutek istnienia biologicznej “niesprawiedliwości” tylko jedna z płci ma możliwość “zarządzania” płodem, ale też - z tych samych powodów, druga płeć próbuje zarządzać tą pierwszą, gdyż płód, będącym owocem ciała i zasobów życiowych tej pierwszej i który rezyduje w jej ciele do momentu porodu, genetycznie stanowi tej drugiej płci współwłasność (w uproszczeniu, jako iż oczywiście dziecko nie jest niczyją własnością). Dopóki kobieta zarządza jednoosobowo “własnością” należącą nie tylko do niej - takich akcji należy się niestety zawsze spodziewać, szczególnie w społeczeństwie opartym na prymitywnym traktowaniu istot o szczególnej wrażliwości, takich jak kobiety, dzieci, osoby z niepełnosprawnościami czy zwierzęta.
Jeśli to przedmiotowe traktowanie kobiet miałoby się zakończyć, musiałoby się zakończyć istnienie źródła tego problemu - wspólnej “własności” płodu na terenie organizmu jednej z płci, która nim, wraz ze swoim ciałem, zarządza.
Zatem, proszę państwa - jakieś pomysły na nowy sposób rozmnażania gatunku ludzkiego? Bez potrzeby obciążania czyjegokolwiek ciała? Żeby nikt nie był odpowiedzialny za dwóch i pokrzywdzony? Żeby nie było pola do niczyich nadużyć?
Wydawałoby się zatem całkiem zasadne, aby przedmiot tego sporu zniknął. Przedmiot, a zatem rezydencja płodu na terenie ciała kobiety. Może współczesna medycyna, genetyka i nauki pokrewne, wraz z nowoczesną technologią, będą w stanie coś w tej materii zadziałać? Aby jednak to nastąpiło, potrzebna jest pierwsza myśl - wyobrażenie sobie, że jest to wykonalne.. Już nawet sam Einstein mawiał, iż jeśli tylko jesteśmy sobie w stanie coś wyobrazić - jest to możliwe. Zatem kolejny powód, dla którego warto ruszyć wyobraźnią.
Obecny stan rzeczy stwarza duże podłoże do nadużyć człowieka - z obu stron. Jeśli ktoś ma władzę, może tę słabość wykorzystywać przeciwko kobietom. Kobiety - w odwecie - wykorzystują tę swoją odrobinę władzy, którą posiadają w stosunku do dzieci, których wprawdzie nie są jedynymi autorkami, ale które powstają wyłącznie kosztem ich ciał i energii życiowej i obciążają ich życie przez wiele lat dochodzenia potomstwa do samodzielności.
Aby nastąpiła wolność od manipulacji kobiecym ciałem - musiałoby nastąpić uwolnienie ciała kobiety od mechanizmu powstawania dziecka, które, istotnie, nie należy wyłącznie do niej samej, lecz także do jego ojca. Nie może to jednak przebiegać tak jak dotychczas - poprzez dyktowanie kobiecie warunków bez przyjęcia przez mężczyzn przynajmniej połowy tej odpowiedzialności, którą w tym procesie ponosi. Jak to miałoby nastąpić? Może wreszcie przyszedł czas, żeby zacząć się zastanawiać nad możliwościami…
Z drugiej strony - jeśli kobiety chcą wolności od zarządzania ich ciałami, musiałyby zrezygnować z władzy nad tym, co nie należy wyłącznie do nich i rozważyć czy chciałyby kobiecości, która opiera się na innych niż dotychczasowe zasadach, gdzie “kobiecość” nie jest kojarzona w żaden sposób z pojęciami takimi jak miesiączka, ciąża czy poród. A bycie matką nie jest związane z krwawicą i poświęceniem, a jedynie radością z posiadania dziecka - w pełni sił, zdrowia, urody jego matki, rozkwicie jej kariery zawodowej - jeśli jej pragnie, jej atrakcyjności fizycznej do późnej starości i przy jej pełnym relaksie psychicznym. Czy nie byłoby to dla kobiet wyzwanie, że zrezygnowałyby - na początek wyłącznie w swojej wyobraźni - z powodu, dla którego wiele z nich czerpie dziś swoją wartość jako jednostki ludzkie, z racji tego, że są czy mogą być matkami? Kobieta - matka w społeczeństwie przyszłości nie stanowiłaby wartości samej w sobie w stosunku do kobiety - nie-matki. Płodność czy jej brak nie stanowiłyby już nigdy kryterium oceny wartości żadnej kobiety, gdyż możliwość posiadania potomstwa przestałaby być związana z ciałem kobiety i przeniosłaby się poza jego granice. Dokąd? Podkreślam - wszystko w rękach naszej wyobraźni. Wszak jesteśmy stwórcami. Twórzmy więc w oparciu o dobro dla wszystkich.
Jeszcze jedna rzecz, która zwróciła moją uwagę, gdy przyglądałam się biologicznej nierówności w ludzkim systemie rozmnażania, to był fakt połączenia jednej z największych ludzkich przyjemności zmysłowych - seksu z jednym z największych powodów do obawy - zagrożenia ciążą, szczególnie tą niepożądaną. Strach istniejący ze względu na wieloletnie późniejsze konsekwencje. Wszak człowiek, zanim dojdzie do samodzielności, wymaga wielu lat wysiłku i energii jego opiekunów. Ktoś, kto życzy sobie smakować przyjemność bez konsekwencji, musi zachowywać najwyższą ostrożność i płacić tej ostrożności wysoką cenę - utratę pełni spontaniczności, która jest lwią częścią seksualnej przyjemności i w jarzmo nie lubi się dać pętać.
Czy nie przyszło nikomu do głowy zastanawiać się jak by to było gdyby seks nie miał nic wspólnego z ludzkim rozmnażaniem? Ile ludzkich nieszczęść udałoby się uniknąć?
Być może, gdyby kobiety wiedziały, że mogą kochać się do woli i nie jest fizycznie możliwe, aby wyniknęły z tego tytułu jakiekolwiek konsekwencje dla ich zdrowia i całego życia - w postaci ciąży - mogłyby się łatwiej zrelaksować, wyluzować i czerpać przyjemność z seksu, podobnie gwarantowaną jak mają to już teraz mężczyźni? Może mężczyźni podświadomie wiedzą, że im nic “nie grozi”, stąd - kiedy mają ochotę - nie potrzebują się martwić niczym innym oprócz własnej przyjemności, nawet jeśli antykoncepcja zawiedzie? O relaks w takiej sytuacji znacznie łatwiej. Strach przed niepożądaną ciążą i całożyciowym konsekwencjami przy każdym zbliżeniu jest skutecznym zabezpieczeniem przed odczuwaniem pełnej przyjemności. Zestresowane ciało przechodzi w tryb walki, ucieczki albo zamrożenia. Nie kojarzy mi się to dobrze z atmosferą alkowy…
Czyż świat nie byłby piękniejszy gdybyśmy wszyscy mieli równe prawa do wynikającej z seksu przyjemności bez łączenia go w jakikolwiek sposób z rozmnażaniem? Zero stresu pracującego w tle? Tylko czysta przyjemność? Zbyt piękne, żeby było prawdziwe? A może odwrotnie - tak piękne, że aż prawdziwe. Osobiście wybieram tą drugą wersję.
Ciąża byłaby oddzielona od seksu i związanego z nią strachu, również - manipulacji religijnych (grzech, pseudo moralność itp.). Wiele dzieci przestałoby być dziełem “wpadki”, a stałoby się świadomym wyborem, nie podyktowanym wyłącznie chwilą uniesienia. Większa byłaby to dla nich szansa, że czułyby się chciane i witane na tym świecie z radością. Temat aborcji natomiast rozwiązałby się sam, gdyż ciąża byłaby możliwa jedynie po podjęciu świadomej o niej decyzji.
Do populacji mających gwarancję przyjemności z seksu mężczyzn dołączyłaby populacja mających gwarancję przyjemności z seksu kobiet, z których ewolucja zdjęłaby funkcję rozrodczości kosztem ich organizmu. Czyż nie byłoby pięknie?
Czym by się zajmowały kobiety gdyby już nie miały miesiączek i wiedziały, że ciąża to już nie ich sprawa, nawet jeśli pragną rodziny i dzieci?
Jak każda z nich spędzałaby czas tych kilku dni dotąd “wyjętych z kalendarza” oraz paru ich poprzedzających w bolesnym na nie oczekiwaniu? Co zrobiłyby z pieniędzmi nie wydanymi na środki higieniczne? Na niepotrzebne już przy ich zachwycającej, świeżej urodzie kosmetyki, farby do włosów czy bolesne zabiegi upiększające? Na niepotrzebne już, ze względu na niezmiennie zgrabną sylwetkę, siłownie czy kosztowne i czasochłonne zajęcia?
Jakie byłyby ich relacje bez ich złego samopoczucia, wynikającego z ich wahających się poziomów hormonów? Jaki nastrój? Jakie nastawienie do życia? Jak rozwijałyby się ich pasje i zawodowe kariery?
Jak zmieniłoby się życie kobiet wolnych od niesprawiedliwej dla nich biologii?
Zdjęcie z kobiet niesprawiedliwości biologicznej, nakładającej na nie całkowitą odpowiedzialność za ludzki mechanizm rozmnażania, wyczyściłby społeczeństwa z ogromu kobiecej goryczy i frustracji. Wraz ze zniknięciem jego źródła - zniknąłby powód do gniewu kobiet wyrażanego często ich złośliwością i zjadliwością ze strachu przez otwartym jego okazywaniem, jako że “dziewczynkom złościć się nie wypada”. Zniknęłaby opinia o wrodzonej wredocie kobiet, którą niewielu tylko potrafi postrzegać jako cechę nabytą w wyniku licznych i wielopokoleniowych gorzkich doświadczeń.
Chcemy kobiet wyluzowanych, z poczuciem humoru i z dystansem do siebie i innych? Proszę bardzo. Zamiast tak się zachwycać męskim poczuciem humoru i wyluzowaniem, przypisując te cechy męskiej płci jako takiej, a do których mężczyźni mają liczne i uzasadnione powody - zapewnijmy kobietom podobne podłoże. Jestem pewna, że ich inteligencja zabłyśnie nie mniejszym blaskiem, kiedy zwróci się im ich wolność od pęt, które przysparzają im bólu. Złośliwość i jędzowatość, to w takich warunkach jedyna obrona, a nie stała cecha charakteru. Zmieni się na wyluzowane poczucie humoru i błyskotliwość, kiedy tylko znikną realne powody do goryczy i żalu.
Gdyby z kobiet zdjąć cały bagaż biologii rozrodczej i całkowitej odpowiedzialności za ludzkie rozmnażania, być może obie płcie znalazłyby się na podobnym poziomie ciężaru gatunkowego i znalazłyby więcej powodów do wspólnego gruntu? Być może centrum problemów kobiecych, a zatem i potencjalnych tematów do rozmów oraz generalnie obszaru zainteresowań uległoby przesunięciu z dotychczasowych - spraw wokół ich fizjologii, obciążeń, urody, dzieci i rodziny - na inny, dotychczas nieznany lub mało wykorzystywany obszar kobiecych talentów. Być może, gdyby kobiety przestały być przymuszone biologią do bycia tak bardzo i niekonstruktywnie zajętymi, ich twórcze umysły znalazłyby masę nowych, fascynujących tematów“do obróbki”?
Może kobiety zaczęłyby się rozglądać za tematyką obecnie znajdującą się wyłącznie w gestii mężczyzn i dodałyby do niej swój interesujący, odmienny punkt widzenia? Zwolnienie ich z niekonstruktywnego sposobu wydatkowania ich życiowej energii z pewnością stworzyłoby przynajmniej takie możliwości.
Swoją drogą - tak już zupełnie na marginesie - gdyby mężczyźni miesiączkowali przez większość swojego dorosłego życia, nosili ciąże i rodzili - już nawet nie wspominam okresu wychowania potomstwa aż do dorosłości - może mniej lekko traktowaliby wysyłanie młodych ludzi do siłowego rozwiązywania konfliktów zbrojnych i skłonni byli rozwiązywać je pokojowo, aby nie marnować owoców swojej ciężkiej pracy i zdrowotnej ofiary?
Nie, nie sugeruję takiego kierunku przyszłościowych zmian w ludzkiej fizjologii rozrodczej. Tak mi się tylko wymsknęło… ;)
Zauważyłam, iż wiele niesprawiedliwości, która ma miejsce na świecie, dzieje się tak długo, dopóki wystarczająca ilość osób nie zauważy, że coś jest nie tak, że nie jest ona zjawiskiem normalnym i że może być inaczej. Lepiej, przyjemniej, wygodniej - po prostu sprawiedliwiej i bez niczyjej krzywdy. W momencie, kiedy “wystarczająca liczba” ludzi - tak zwana masa krytyczna - odkryje, że to, co uważali za normę i oczywistość, w gruncie rzeczy jest czymś, co kompletnie nie służy ich dobru, zaczynają się “rozglądać” i zastanawiać. Kwestionować stare ”prawdy”, którymi się dotąd kierowali i poszukiwać nowych rozwiązań na lepsze życie.
Jeśli dostatecznie duża ilość osób uzna, że obecny układ nie jest dobry - z jakichkolwiek przyczyn - wytwarza się w kolektywnej świadomości ludzi na naszej planecie masa krytyczna, która ma moc doprowadzenia do zmian jakichkolwiek - również na poziomie biologicznym, w strukturze i funkcjonalności naszych ciał i mechanizmów nim rządzących.
Jest wiele kierunków, w których mógłby pójść świat, z innym niż obecny, kształtem biologii ludzkiego rozmnażania. Każdy krok w ewolucji, to rezygnacja z czegoś, co już nie służy i zmiana na nowe, korzystniejsze opcje. Na tym polega rozwój. Kolejne rozwiązanie ani każde następne nie będą doskonałe i idealne. Nie o to jednak chodzi. Będą natomiast lepiej dopasowane do bieżącej świadomości społeczeństwa, dla którego poprzednie rozwiązania przyczyniają się obecnie bardziej do utrudnienia życia niż utrzymywania go na dobrym poziomie.
Nowa świadomość kobiet może sprawić, że biologia ich ciał na przestrzeni nowych pokoleń może pójść w kierunku, który bardziej będzie służył temu, kim są obecnie. Z czasem przestaną być gatunkiem cichych męczennic, dźwigających w swoim brzuchu całą ludzkość i jedynymi ponoszącymi koszt tego przedsięwzięcia, podczas gdy cała gloria i chwała rozwoju cywilizacji przypisywana jest mężczyznom. Nowa biologia ludzkości pozwoli obu płciom na wspólne i sprawiedliwe zarządzanie zasobami planety. Do tego potrzebne są kobiety nie uwikłane i spętane trudami dźwigania wszystkiego za wszystkich, ale zadowolone, silne i sprawne, w sprawiedliwym układzie z mężczyznami.
To, co było dotychczas, było dobre na miarę tego, kim byliśmy jako ludzie do tej pory. Dopóki nie istniała świadomość, że może być inaczej - zmiana się nie pojawiała.
Ale może już czas?
Stawka jest spora, a ruszenie wyobraźnią, że może być inaczej, nic nie kosztuje. Jest niczym muśnięcie skrzydeł motyla. A zmiana może być na skalę tsunami.
Czy mamy wpływ na biologię? Tak. Ogromny. Natknęłam się jakiś czas temu - przypadek? nie sądzę - na całą masę artykułów poświęconych … słoniom afrykańskim. Szczególnie właśnie słoniom afrykańskim, gdyż to kość słoniowa pochodząca głównie z ich kłów (nie do końca kłów w prawidłowym nazewnictwie, lecz siekaczy) stanowiła przedmiot ludzkiego pożądania i powód do zabijania tych zwierząt. Afrykańskie słonie były dziesiątkowane przez tysiąclecia. Kość słoniowa od starożytności używana była do wyrobów dzieł sztuki lub w zdobnictwie.
Czytając artykuły, które wpadły mi w ręce, nagle zauważyłam, iż słonie w ewidentny sposób pokazują nam - ludziom, jak działa ewolucja. I w jakim kierunku powinniśmy się udać. Pokazały dobitnie, z jakiego pnia wyrasta zmiana i co ją dopuszcza do realizacji. Umysł, kolektywna świadomość rejestruje fakt, że coś jest nie tak. I że z takim stanem ludzkiej biologii nie rozwiniemy się dobrze jako gatunek. Nie przetrwamy, jeśli coś nie ulegnie zmianie. Ewolucja jest odpowiedzią na świadomość tego, co już nie działa i propozycją zmiany na to, co lepiej posłuży przetrwaniu gatunku.
Do świadomości słoni musiało dotrzeć, po ich licznych ciężkich doświadczeniach, iż posiadanie kłów, to duże prawdopodobieństwo śmierci osobnika, który je posiada, a w konsekwencji - zagrożenie dla przetrwania całego gatunku. Jak więc zareagowała materia na taką świadomość?
Doprowadziła do zmian ewolucyjnych - zaczęły się rodzić słonie bez kłów. Skoro kły zagrażają ich życiu - natura poszła w kierunku tworzenia życia bez elementów, które są dla jego istnienia śmiercionośne.
Pozwolę sobie przytoczyć fragment jednego z licznych, opisujących te zjawiska, artykułów o słoniach z ADDO - narodowego parku słoni w Afryce Południowej: “Dziś aż 98 proc. samic słoni w okolic Addo jest pozbawione kłów. (...) Dotąd przyrodnicy uważali słonie bez kłów za przypadek kalectwa - jednak gdy stanie się to cechą dominującą, będą musieli zmienić podejście.
Przypadek słoni bez ciosów to przykład ewolucji w działaniu. Skoro jakaś cecha (posiadanie ciosów) powoduje, że osobnik ma mniejsze szanse na przeżycie, to ma też mniejsze szanse na przekazanie swojej puli genowej potomstwu. Być może przez to już niedługo słoń wyposażony w kły - dotąd wizytówkę gatunku - będzie rzadkością”.
Słonie “doszły do wniosku”, że ich kły są poważną przeszkodą na drodze ich przetrwania, a zatem doprowadziły do zmaterializowania się tej idei - osobników bez przedmiotu stanowiącego zagrożenie dla życia.
Manifestacja świadomości, to nie domena wyłącznie słoni. Każdy żywy organizm ma taką możliwość i ewolucja pokazuje jak taka manifestacja następuje.
W przypadku nas - ludzi, którzy dysponujemy bardzo samoświadomym umysłem - jeśli tylko potrafimy właściwie z niego korzystać, możemy tworzyć formy, które służą lepiej naszemu przetrwaniu. Dotychczas lepiej gatunkowi ludzkiemu służyła wersja człowieka z mechanizmem rozrodczym w obecnej formie. Dla naszych obecnych potrzeb, jako ludzkości, taki mechanizm wydaje się już jednak przeżytkiem. Ciąży (nomen omen) niczym kula u nogi.
Mechanizm, który dla ludzkiego rozmnażania bezwzględnie eksploatuje ciało kobiety, niczym człowiek niszczący ciało Matki Ziemi - nie służy już przetrwaniu ludzkości w jej najlepszej wersji. Czas, żeby kobiecie dać wreszcie święty spokój od trudów związanych z płodnością i macierzyństwem, a zapewnić jej - jeśli ma na to ochotę - radość macierzyństwa, które nie obciąża jej zdrowia i nie naraża na niczyje manipulacje. Jak widać - JEST TO MOŻLIWE.
Nasz umysł może zmienić biologię. Jest to osiągalne, co widać na przykładzie słoni, choć - gdyby przyjrzeć się ewolucji samego człowieka - cały czas podlegamy jej prawom - ewolucji, czyli innymi słowy - manifestacji świadomości w materii - my sami jako gatunek. Więc zamiast żyć ciężko - może lepiej pomyśleć jak żyć lekko i wyobrazić sobie ludzkie rodziny bez trudu miesiączek, ciąż, wyrzeczeń, bólu i zależności, a społeczeństwa - z radosnym potomstwem, do posiadania którego nie wiedzie droga poprzez uszczerbek na zdrowiu, ból i cierpienie któregokolwiek rodziców. Dzięki temu lepiej przetrwamy jako gatunek. Skoro słoniom się udało - to nam tym bardziej!
Nie jestem za światem bez dzieci - wręcz przeciwnie, ale zdecydowanie jestem za światem bez bólu i bez ponoszenia odpowiedzialności za ludzkie rozmnażanie przez jedną tylko płeć, szczególnie jeśli korzyść czerpią z tego wszyscy.
Czy to prawda, że mamy na to jakikolwiek wpływ? Czy rzeczywiście możemy w tej materii cokolwiek zmienić? Czy moglibyśmy żyć inaczej - tak jak chcemy? Ale jak chcemy? Na co chcemy zamienić to, co nam nie służy?
Może nie wiemy, bo nigdy nam nie przyszło do głowy, że chcąc inaczej, moglibyśmy OTRZYMAĆ to, co chcemy…
Ale może przynajmniej zaczniemy zadawać pytania i się zastanawiać?
Może jest to rozwiązanie dla przyszłych pokoleń, ale warto w nie zainwestować, poddając kwestionowaniu przekonanie, czy taka biologia rozmnażania gatunku ludzkiego, jaką mamy dziś, to na pewno to, czego chcemy i co jest dla nas dobre. A jeśli nie chcemy, to może warto się zastanowić jak inaczej to sobie wyobrażamy? Zacząć o tym myśleć, rozmawiać, rozważać, tworzyć koncepcje?
Od kogo to zależy?
Od nas i naszej świadomości. Jaka nasza świadomość, takie nasze życie i biologia naszych ciał.
Nie ma rzeczy niemożliwych dla tych, którzy czegoś naprawdę chcą.
Drogie panie i panowie - jeśli tylko tego zechcemy - może nastąpić wyłom w byciu ofiarą własnej biologii. Dla przypomnienia - ofiara to ktoś, kto czuje się pokrzywdzony tym, co jest i narzeka, próbując walczyć z rzeczywistością lub poddaje się i popada w cierpiętnictwo i apatię. Z całym szacunkiem. Proszę o wybaczenie Czytelnika(-czki), jeśli ten (ta) w którymkolwiek momencie lektury poczuł(a) się urażony(a). Nie to jest moją intencją.
Zamiast pozycji ofiary możemy przyjąć postawę twórcy własnego życia i okoliczności, którym zresztą jesteśmy, niezależnie, co na ten temat uważamy. Twórca - dla przeciwwagi - to ktoś, kto stwierdza jak jest i że mu się to, co stwierdził, nie podoba. Nie narzeka. Przyjmuje, że do tej pory z ważnych przyczyn to rozwiązanie było najlepsze. Ale już nie jest. Zastanawia się, co by mu bardziej odpowiadało i zaczyna skupiać na tym swą myśl w każdej swej wolnej chwili, ciesząc się i czując wdzięczność, kiedy wie, że taka wizja przyszłości jest tylko kwestią cierpliwego poczekania na adekwatne pomysły w tym kierunku.
Pora więc na twórczość, jeśli nie chcemy być ofiarami takiej biologii. Jeśli jest coś, co nam nie odpowiada i jest niesprawiedliwe i krzywdzące, czas zauważyć to, przyjąć do wiadomości i wyrazić chęć zmiany. Określić cel, do którego chciałoby się zmierzać. Zmiana dokonuje się w tym momencie automatycznie w naszej świadomości. Mamy obraz tego, co chcemy i towarzyszące mu uczucia - radości, lekkości i poczucie sprawiedliwości. Pozostaje tylko cierpliwie poczekać na pomysły, które pozwolą na zaistnienie tej zmiany w materii. I zastosować odpowiednie działanie.
Po co kobiecie miesiączka przez 40 lat jej życia, jeśli planuje jedno lub dwoje dzieci - lub wcale?
Po co być non - stop płodną, kiedy ta energia się marnuje i mogłaby być zużyta na coś, co kobiecie pomogłoby żyć lepiej, lżej i radośniej?
Ile dni w życiu tzw. płodnym kobieta traci na bycie chorą, choć wcale chora nie jest? Dlaczego nie może w tym czasie cieszyć się sprawnością swojego ciała, jak zdrowy mężczyzna?
Czego byśmy chcieli dla samych siebie, dla swoich córek, wnuczek i prawnuczek oraz - ich partnerów, którym też by było inaczej z wolnymi, nie udręczonymi wiecznie kobietami u boku? Synowie wolnych matek byliby spadkobiercami genów szczęśliwych, a nie pełnych lęku i frustracji, odziedziczonych po wyczerpanych tym wielopokoleniowym cierpieniem kobietach.
Ewolucja w kierunku kobiet nie obarczonych (przynajmniej w takim stopniu jak obecnie) ludzkim rozmnażaniem niesie w sobie wiele wyzwań również dla mężczyzn, gdyż kobiety wolne są świadome swojej mocy i mają wysokie wymagania co do duchowej jakości swoich partnerów. Nie dają nikomu pola do manipulacji sobą, bo są silne, choć nadal kobiece i kobieco delikatne. Dają, ale też wymagają - tworzą silne związki, oparte na miłości, ale nie tej lukrowanej, zbudowanej jedynie na czułych słówkach bez pokrycia, ale tej, która niesie w sobie dobro. Dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych. Czy panowie są na to gotowi? I czy gotowe są na to... same panie?
To co - tym razem naprawdę zatrudniamy bociana?
zapraszam na mój profil na Instagramie:
pytania, które - zmieniając świadomość - zmieniają życie
LINKi do BLOGa:
artykuły dedykowane świadomemu leczeniu chorób
artykuły dedykowane samodzielnemu, świadomemu uwalnianiu od nałogów
artykuły - inspiracje do świadomego uzdrawiania relacji międzyludzkich
artykuły wspomagające trwałe rozwiązywanie problemów, efektywne osiąganie celów i spełnianie marzeń
bajki - mądrość o skutecznych sposobach zaspokajania pragnień o lepszym życiu ukryta w historiach
Uzdrawianie siłami natury
Agnieszka Pareto