Palenie pomaga tłumić dawne smutki. Aby stać się wolnym, trzeba je "wziąć na klatę, jeszcze raz poczuć i ochota na papierosy zniknie samoistnie.

Pomóc swojemu zranionemu wewnętrznemu dziecku dorosnąć

Zapewne spora większość ludzi nie miała dzieciństwa, o którym marzyła. Pozostała z otwartymi ranami, które próbuje uleczyć "używając" do tego innych ludzi jako zastępczych rodziców, nie zdając sobie sprawy, iż wielu z tych ludzi również do tego samego próbuje użyć ich samych. 

 

 

 

 

 

 

Skąd wiedzieć, że mam zranione dziecko na pokładzie?

Zazwyczaj sygnałem, który w moim pojęciu o tym świadczy jest to, że rzeczywistość taka jaka jest, rodzi we mnie opór i nieprzyjemne emocje. To co jest w moim życiu wywołuje gniew, żal, smutek, poczucie winy czy wstyd, ludzie wokół wydają się niesprawiedliwi, a świat straszny, groźny i nieprzyjazny. Czuję bezradność, bezsilność i frustrację, podejrzewając innych o złe zamiary i chęć dokuczenia mi oraz zrobienia mi na złość. Ukochani ludzie nie dają mi "należnej" uwagi, miłości, nie są dostępni 24/7, a jak nie spełniam ich oczekiwań - ostro mnie krytykują, porzucają, są dla mnie niemili i obcy. Skoro więc oni "są tacy" dla mnie - ja się na nich obrażam i nie odzywam, pielęgnując urazy, z intencją, że "niech zobaczą jak to jest", kiedy się kogoś rani. Albo kłócę się z nimi zawzięcie, próbując przekonać do swojej "jedynie słusznej" racji lub próbując ich rację podważyć, gdyż przyznanie im jej oznaczałoby moją klęskę.

 

Dla przeciwwagi - jeśli jestem dojrzałym dorosłym - przyjmuję ludzi i świat tak jak jest, a jeśli coś mi nie pasuje, wyrażam to szczerze i z szacunkiem do siebie i innych, mówiąc o swoich uczuciach, ale nie oskarżając o moje samopoczucie innych. Nie dąsam się i nie obrażam, ale jeśli zdarzy mi się tak zachować - koryguję swoje zachowanie, potrafiąc przyznać się do błędu. Biorę od innych z wdzięcznością i daję bezinteresownie, bez oczekiwań. Kiedy popełniam błędy, nie robię z tego problemu. Jestem sobą i czuję się ze sobą dobrze, a inni są mi potrzebni, aby wzbogacać moje życie, a nie, aby wypełnić jego braki.

 

Ile dorosłości w dorosłości

Odkąd skończyłam 18 lat, stałam się dorosła. Nie miałam jednak pojęcia długo po osiągnięciu tego wieku, czym dorosłość tak naprawdę jest. Teraz, dla rozróżnienia stanów dorosłości czysto fizycznej i - dla uproszczenia nazwę ją - emocjonalnej, używam dla tej drugiej dookreślenia "dojrzałej". Zanim doczłapałam się do tej dojrzałości, bywałam dzieckiem, ukrywającym się w skórze dorosłego. Dzieckiem, które już miało własne dzieci. Co za paradoks!

 

Ale po co w ogóle mówię o tym dziecku w ciele dorosłego?

 

Bo zwyczajnie i po prostu niewiedza o tym napsuła mi krwi i zdrowia przez sporą część życia. Innym w moim otoczeniu również. Może dzięki temu. co napiszę - moim wnioskom z własnych błędów, uda się ocalić jakieś ludzkie istnienia? Albo przynajmniej zmniejszyć ilość strat?

 

Tyle tych emocji, to chyba coś tu nie gra?

Moje podejrzenia, że coś w moim życiu wymaga stanowczej rewizji, wzbudziła ilość i jakość emocji wytwarzana w moim dorosłym (wiemy już, że to nie to samo, co dojrzałym) życiu. Czemu nie może być normalnie i sympatycznie? Czemu o każde byle co musi być jakaś przepychanka, albo ogólnie niemiła sytuacja? O co chodzi? Czego ten człowiek po drugiej stronie ode mnie chce? Czego ja chcę od niego? I dlaczego on nie ma mi ochoty tego dać, a ja jemu?

 

I nagle eureka

Oświeciło mnie podczas jakiejś bezsensownej utarczki słownej o nic, że zachowuję się w stosunku do mojego dorosłego partnera jak dziecko w stosunku do rodzica! A on zachowuje się jakbym ja była jego rodzicem! I wszystko nagle stało się jasne! 

 

Zatrzymać dłoń z zaciśniętym kamieniem

W pierwszym odruchu chciałam "wtrzepać" temu bachorowi, którego odkryłam w swoim wnętrzu. Za to, że się "idiotycznie" zachowuje. Że jest denerwujący, że nie umie się wziąć w garść i że ma przewrócone we łbie, żeby w ogóle domagać się czegokolwiek. I że w dodatku robi to w irytujący sposób. 

 

Myśląc tak o "nim" - wtrzepałam mu bez cienia litości, a potem... aż mi się płakać zachciało - tak mi się go zrobiło żal. Poczułam, że choć tupie ze złości, to tak naprawdę wiem jakąś częścią siebie, iż w głębi duszy pragnie, żeby ktoś go utulił, całego w dąsach, i żeby ten ktoś nie zważał, że gryzie rękę, która próbuje go pogłaskać, i drży ze strachu, żeby się nie wycofała, tylko głaskała jeszcze czulej.

 

Gdzieś w sercu od zawsze marzyłam o takich właśnie dojrzałych rodzicach, którzy tak właśnie zrobią, gdy zapędzę się w kozi róg, ale których nie miałam, przez co sama się nie stałam dojrzałym dorosłym, kiedy wiek, o którym się powszechnie mówi "dorosły", osiągnęłam.

 

Stopniowo zaczęła się przed mną odkrywać świadomość własnej niedojrzałości. Początkowo ogarniała mnie panika, że już mi "tak zostanie", bo przecież dzieciństwo się skończyło i straciłam swoją szansę. Że już za późno, że już mam dorosłe obowiązki, dzieci, dom, pracę... Że teraz, to już tylko przyjdzie pogodzić się ze skutkami tej katastrofy...  

 

Wyśniony dobry opiekuńczy duch

Kiedy właśnie porzucałam nadzieję na ulepienie dobrego dorosłego dojrzałego życia z potrzaskanych skorup dzieciństwa, z którego tak do końca nigdy nie wyrosłam, przyśnił mi się którejś nocy ktoś, kogo twarzy ani postaci nie widziałam, ale odczułam jego obecność całą sobą i WIEDZIAŁAM kto to jest. Był(-a) jak wymarzona matka i ojciec jednocześnie. Ktoś, kto zachwycał się na sam mój widok. To było coś absolutnie niezwykłego dla mnie, gdyż w codziennym życiu nikogo specjalnie moja osoba nie obchodziła, co tu więc mówić o zachwycie. 

 

Śniąc, wiedziałam, że śnię i wiedziałam, że wkrótce się obudzę. To, czego doświadczałam jednak od tej osoby było tak fantastyczne, że nie miałam ochoty budzić się wcale. Wymarzyłam ją sobie do ostatniego szczegółu. Była ucieleśnieniem tego wszystkiego, co kiedykolwiek postrzegałam jako najlepsze możliwe towarzystwo dla mnie, kiedy byłam dzieckiem.

 

Obudziłam się z przerażeniem, że wraca moja dotychczasowa rzeczywistość, ale odkryłam, że nie całkiem do niej wróciłam - że "jedną nogą" tkwię jednocześnie w jakiejś innej, w której czuję się jak w domu - nie takim, jaki znałam z dzieciństwa, ale jednak znajomym.

 

Być jak dwa w jednym

Od czasu, gdy przyśnił mi się ten sen, poczułam, że nie jestem sama we własnym wnętrzu. Niby wcześniej już wiedziałam, że mogę samą siebie obserwować niczym widz w teatrze, ale to nie było to samo. Od tego momentu zaczęłam to wyraźnie i wręcz fizycznie odbierać. Zauważyłam, że jest we mnie ktoś o dużym autorytecie i ogromnym spokoju, dający i nie stawiający warunków - z jednej strony, i niepewna siebie, niedowartościowana istota - z drugiej.

 

Nie miałam pojęcia skąd i jak to możliwe. Po prostu jednak wiedziałam, że tak jest. I że już wiem, co mam robić, kiedy jest mi źle.

 

Nie wymagać od partnera, żeby był rodzicem

Pomyślałam sobie, iż przez lata całe myliłam się sądząc, że drugi, równie zraniony człowiek, da mi to, czego potrzebuje moje zranione dziecko. Zresztą, nie sądziłam, iż takie dziecko w ogóle w sobie mam. Myślałam, iż to ja - dorosła osoba - tego od drugiej dorosłej osoby potrzebuję. Myślałam, że na tym polega miłość.

 

Zrozumiałam, że owszem, miłość, ale miłość rodzica do dziecka. Nie miłość pomiędzy dwojgiem dorosłych. Dojrzałych dorosłych. To, czego wymagałam od moich partnerów, a oni ode mnie, to była bezwarunkowa rodzicielska miłość. Nic dziwnego, iż żadne z nas nie było w stanie temu niemożliwemu zadaniu sprostać. Nie dostając tego, czego żądaliśmy od drugiego jako oczywiste i nam należne, obrażaliśmy się i dystansowaliśmy do siebie nawzajem. Zabieraliśmy "swoje zabawki" i uciekaliśmy z urażoną dumą z "piaskownicy".

 

Stanąć w obronie swojego malca

Od momentu, gdy uznałam w sobie obecność mojego czułego opiekuna, zaczęłam "stawać we własnej obronie" wszędzie tam, gdzie pojawiały się we mnie nieprzyjemne emocje. Stawałam w obronie, ale nie przeciwko temu, kto we mnie te emocje "uruchamiał". Stawałam w obronie, ale nie czyjejkolwiek racji. Bo nieważne się dla mnie stało, kto ją ma. Ważne się dla mnie stało kto jak się czuje. I jeśli tym ktosiem, który czuł się źle byłam ja - odchodziłam od jakiejkolwiek słownej "przepychanki" w samotny kąt i dawałam się mojemu malcowi do syta wypłakać, wywierzgać i wykrzyczeć. Choćby tylko w ciszy mojego wnętrza - niekoniecznie dosłownie i na zewnątrz. Nie tłumiłam i nie krytykowałam tego jego wierzgania, kopania, odpychania i gryzienia. Nie dawałam się odepchnąć. Czułam, że on mnie w ten sposób sprawdza, na ile go wspieram i jestem w tym autentyczna. Wrzeszczał, że mam sobie pójść, ale ukradkiem sprawdzał, czy nadal tam jestem. A ja byłam uparta, żeby mu pokazać, że mi zależy. Byłam przy nim niezależnie od wszystkiego. Przeczekiwałam, brałam w ramiona i wycierałam zasmarkany nos. Pozwalałam na płacz, na rozpacz i na słabość. Czekałam aż do ostatniej łzy.

 

Zauważyłam, że jeśli czasami ten drugi ktoś czuł się gorzej od mojego dzieciaka, a przynajmniej tak to z zewnątrz wyglądało, mój opiekun dawał wsparcie "tamtemu". Mój malec, wiedząc już i czując, że jest dla "mnie" najważniejszy, pozwalał na to - spokojny, że jest dla niego tak wiele, że i dla innych z nawiązką wystarczy.

Powrót na górę strony

05 września 2021

Lista artykułów

Lista kategorii tematycznych

zapraszam na mój profil na Instagramie:
pytania, które - zmieniając świadomość - zmieniają życie

Uzdrawianie siłami natury

Agnieszka Pareto

SESJE INDYWIDUALNE

online

KLIKNIJ po więcej informacji

KONTAKT

kontakt@agnieszkapareto.com