za jeden z najważniejszych moich sukcesów życiowych uważam wyjście z patologicznego związku z tak zwanym "porządnym katolikiem". Dlaczego to taki sukces? Gdyż wymagał ode mnie zdrady "wartości rodzinnych", wybranie swoich własnych i uporanie się z gigantycznym poczuciem winy wynikającym z tego wyboru.
Nie będę wnikać w szczegóły poprzedzające okres, kiedy w mojej rodzinie i małżeństwie zaczęły się wyłaniać sprawy, które podskórnie od lat wyczuwałam, ale dopiero wtedy stały się uchwytne i namacalne jako "narodziny zbawiciela". Byłoby to zbyt ulotne, zbyt mało konkretne dla czytelników, którzy nie przeszli przez tego typu doświadczenia - nawet jeśli dla osoby żyjącej w podobny sposób mogłoby to być czytelne i wyraźne - krzyczące głośno z odległości stu kilometrów. Piszę to jednak z intencją, aby uczulić tych, którzy żyją w najbliższym sąsiedztwie takich osób jak ja i moja rodzina, może nawet są członkami nieco dalszej rodziny, na przemoc, która nie objawia się dzikimi awanturami, pijaństwem i widocznymi gołym okiem nadużyciami, ale jest subtelna niczym pajęcza nić, wyrafinowana i sprawiająca wrażenie, że wszystko jest cudowne, lukrowo słodkie i przepojone rodzinnymi i patriotycznymi wartościami.
Religijna żarliwość niektórych członków kościoła, potępienie niewiernych i grzesznych, "świętość" i oddanie instytucji celem zyskania nagrody w niebie odbywa się kosztem deptania po swoich najbliższych za zamkniętymi drzwiami w obłudnej pewności, że ich skarg ani nikt nie usłyszy, a jeśli nawet, to w nie nie uwierzy, bo zjawisko to ma skalę "normy" i wytworzyło w tkance społecznej znieczulenie na krzywdę ludzi, jeśli dochodzi do niej pod płaszczykiem bogobojności i oddania wierze chrześcijańskiej.
Dziwi jednak, iż w tej "wspaniałej" rodzinnej atmosferze członkowie takich rodzin zapadają na raka i inne ciężkie choroby, żyją w depresji, cierpią z powodu prześladowań w szkole, nie wiedzą kim są, co lubią ani do czego w życiu dążą, żyją skuleni w poczuciu wiecznego "grzechu", braku wartości siebie jako ludzi, a każda radość, na którą się zdecydują, kosztuje ich poczucie winy, a każda własna głośno wypowiadana opinia, która nie mieści się w patriarchalnej doktrynie Boga, honoru i ojczyzny, nazywana jest kłamstwem, egoizmem, pychą, herezją i bluźnierstwem.
Aby układ patologiczny był możliwy i trwał - OBIE STRONY muszą wykazywać skłonności do zbudowania takowego. Różni je jednakowoż to, iż jedna ze stron swoją skłonność do przemocy kieruje bardziej na zewnątrz, a druga - przyjmuje ją bezradnie na siebie w nieświadomym przekonaniu, że jest to "normalne życie" lub na takie właśnie "zasługuje".
Obie strony takiego związku wyniosły ze swoich domów rodzinnych wiele bólu, krzywdy i kompletnego chaosu myśli i uczuć, całkowitego braku zaufania do własnego osądu rzeczywistości lub fałszywego przekonania co do jego jedynej słuszności - skopiowanych wiernie z ich domów rodzinnych oraz środowisk, w których się wychowały.
Jakkolwiek "uzasadniona" jest historia obu stron i jako jej konsekwencja - przemoc w ich dorosłym życiu, którą stosują na innych lub na którą pozwalają - krzywda wyrządzana przez "agresora", choć w głębi sam jest ofiarą czyjejś nieświadomej przemocy z przeszłości, nie zmienia faktu, iż jest krzywdą i przynosi cierpienie niewinnym ludziom. Depcze ich godność, ucząc poczucia braku wartości i siejąc strach, niszcząc ich zdrowie i życie, ale co najgorsze - wpaja system przekonań, w myśl których będą ufać bardziej krzywdzicielowi jeśli tylko ten będzie dobrze potrafił manipulować ich uczuciami, "zawijając" truciznę przemocy w słodkie, pozornie przyzwoite słowa czy gesty - niż sobie i swojemu instynktowi. Przynosi niewyobrażalne w skutkach kalectwo emocjonalne, które jest w stanie zniszczyć każde życie, gdyż działa przewrotnie, zasiewając ziarno trucizny w duszę człowieka, który potem sam, kiedy "roślina" wyda plon w jego własnym wnętrzu, krzywdzi siebie i sam niszczy swoje własne życie i zdrowie, nawet sobie z tego nie zdając sprawy.
Od momentu, gdy eks-mąż "nawrócił się" na katolicyzm, wszystko oficjalnie uległo zmianie w naszym domu i rodzinie. Piszę "oficjalnie", gdyż długo wcześniej wyczuwałam, iż "coś jest nie tak" i próbowałam z nim o tym rozmawiać, ale zawsze byłam zbywana lekceważąco, iż on nie widzi żadnego problemu, czyli - "logiczny" wniosek - to ja go muszę mieć, co zresztą wpisywało się dość dokładnie w moje przekonanie. Ponieważ, jak zaznaczyłam wcześniej, nie umiałam swoich odczuć nijak logicznie uargumentować, za każdym razem odchodziłam z kwitkiem.
"Nawrócenie" w naszym domu zaczęło się wiązać z gorliwym chodzeniem eks-męża do kościoła i obrażaniem się na wszystkich oraz wytykaniem nam tego jako grzech przy każdej okazji jeśli się mu w tym nie towarzyszyło, uznaniem, że nasze cywilne małżeństwo to był grzech i jako takie jest ono nieważne, nasza trójka dzieci została poczęta w grzesznym związku, a zatem noszą one piętno zrodzonych w grzechu, uznaniem naszego życia intymnego jako grzeszne i zakończenie go z tego powodu (wygasło swoją drogą dużo wcześniej z przyczyn braku komunikacji między nami i tak) i łaskawym zezwoleniem, aby od tego momentu nasz związek mógł funkcjonować jako "białe małżeństwo", w związku z czym ja powinnam pobrać z kościoła stosowne w tym celu nauki, wytykaniem mi nagle błędów wychowawczych wynikających z niedotrzymywania obietnicy złożonej przy chrzcie dzieci o wychowaniu ich w duchu katolickim, dręczeniu nas wszystkich dyskusjami na temat tego jak mylimy się w swoim światopoglądzie na jakikolwiek temat nie reprezentując wartości głoszonych przez kościół i jak to prostą drogą zmierzamy do piekła będąc tym kim jesteśmy, jak pyszna jestem jako matka naszych dzieci nie przyjmując jedynie słusznej doktryny i odmawiając naprawienia błędów w ich postawach wynikających z wychowywania ich przeze mnie w grzechu, narażeniem dzieci na nieustanną krytykę ich opinii, słuchanej muzyki, sposobu ubierania, doboru znajomych i przyjaciół, stylu życia itp. poprzez m.in. przywoływanie analogii z satanizmem i ogólnie ze wszystkim, co złe na tym świecie - w opozycji do cnót chrześcijańskich reprezentowanych przez osobę ich ojca. W największym skrócie.
Próby namówienia go na terapię u psychologa nie dały rezultatów, gdyż również i psychologowie podejrzani byli o konszachty z diabłem, zresztą - jak mogli ich nie mieć, skoro wszyscy pochodzili od Freuda - kłamcy, szarlatana, manipulatora i - co tu dużo mówić - czarciego pomiotu.
Nawet ksiądz-psycholog, którego skądś wówczas znalazłam w desperackiej próbie skorzystania wspólnie z jakiejkolwiek zewnętrznej opinii (bo jedynie pojęcia "ksiądz", "katolicki", "chrześcijański" czy "kościół" były w stanie eks-małżonka do jakiejkolwiek konsultacji z zewnętrznym autorytetem zachęcić), uznał tego typu traktowanie rodziny na etapie nawracania jako "duchowy terror" i nie polecał tego sposobu dla osiągnięcia trwałych rezultatów w tymże procesie, choć nie miał nic przeciwko samemu nawracaniu rodziny jako takiej i chwalił eks-męża za samą decyzję "powrotu" na łono kościoła.
Choć burzyła się krew w żyłach, bezsilny gniew ściskał za gardło i rozpacz szalała w sercu, czułam paraliż i niemożność wykonania jakiegokolwiek ruchu. Dlaczego? Bo żyłam w przekonaniu, że nie mogę zabrać dzieci i żyć osobno, gdyż nie mam dokąd pójść ani za co nas utrzymać. Czy była to prawda? Zapewne nie, gdyż świat jest obfity i istnieje zawsze mnóstwo możliwości. Na tamten moment jednak mój umysł był zaciśnięty stresem i ślepy na rozwiązania. Trzymał mnie w więzieniu "pewności", że ja nic nie mogę. Zupełnie jak kiedyś dawno temu, gdy byłam małą dziewczynką.
Bardzo wielką trudnością było również to, iż zdawałam sobie sprawę, że jeśli przyjdzie co do czego, to będę musiała się ze wszystkim uporać sama, gdyż eks-mąż w świecie zewnętrznym pokazywał się wyłącznie ze swojej uroczej strony, dla niewprawnych i mało wyczulonych oczu pozostając wspaniałą osoba dotkniętą nieszczęściem posiadania krnąbrnej, buntowniczej, niereformowalnej żony oraz dzieci, których niechęć do niego wynika tylko z tego, że ślepo naśladują postawę ich matki, w wieku nastoletnim kompletnie nie będąc zdolnymi do samodzielnej oceny postępowania ojca. W tej sytuacji nie bardzo mogłam więc liczyć na pomoc rodziny czy znajomych, gdyż to ja raczej uchodziłam w ich gronie za czarną owcę.
Z czasem, widząc jak reżim katolicki w naszym domu zaczyna się zaostrzać, a dzieci - wpadać w coraz większe szkolne i emocjonalne tarapaty - zaczęłam czuć w sobie coraz większy nacisk do decyzji wyjścia z tej sytuacji. Pojawiła się jednak na tej drodze kolejna przeszkoda - mój strach przed konfrontacją z małżonkiem i poczucie winy. Mój zacisk żołądka nasilały coraz intensywniejsze dyskusje, w których często gęsto padały pod moim adresem słowa typu "podła zdrajczyni", "ta, co zniszczyła rodzinę", która "ucieka od Boga", "nie ma Boga w sercu", że wybrałam piekło, depcząc jedynie słuszne wartości w życiu jak Bóg, honor i ojczyzna, a co gorsza - zamordowałam moralnie dusze naszych dzieci, wykorzystując obłudnie ich miłość do mnie i przywiązanie, "faszerując" je swoją kłamliwą "lewacką" nowomową i kierując ich nienawiść przeciwko ich ojcu.
Muszę przyznać, że to były jedne z trudniejszych chwil w moim życiu, gdyż poczułam jak niewidzialne kajdany pętają każdy mój ruch, mój język i nawet każdą jedną myśl. Z jednej strony, gdzieś w głębi, wiedziałam, że wybieram słusznie, ale wybór był skażony silną trucizną, iż skoro wybieram w ten sposób "przeciwko" ojcu moich dzieci - jak on twierdzi - to muszę z całą pewnością być złym człowiekiem. I pewnie w gruncie rzeczy on ma co do mnie rację. Czułam jak opuszczają mnie z każdą taką myślą siły i potęguje się strach. Byłam jak w gęstej czarnej smole. Nomen-omen - piekielnej.
Prawie jakby walczyły we mnie dwie przeciwstawne siły - jedna, która wiedziała, że to wszystko co słyszę, to kompletne bzdury - kłamliwe słowa o Bogu, miłości, piekle, grzechu, karze boskiej, życiu wiecznym i obowiązkach chrześcijańskich, i druga - potworna siła bycia zdrajcą swojej rodziny, męża, tego, który "tyle dla mnie zrobił", a ja "tak się odwdzięczam" i strach, że może faktycznie przyjdzie na mnie kiedyś dzień sądu bożego za to, czego się dopuściłam - zniszczenia rodziny i krzywdy swoich dzieci oraz ich ojca. Prawie zaczęłam się sobą brzydzić za tę zdradę, czując się jak niewdzięczna świnia. Miałam całkowity chaos w głowie i uczuciach, gdzie już nie wiedziałam co jest prawdą, a co nie, komu wierzyć, a komu nie, kto jest czarny, a kto biały. Zaczęłam się poważnie zastanawiać czy może faktycznie jestem morderczynią i zdrajczynią w jednej osobie?
Jakiś silny głos z wewnątrz mnie i fala niezgody na dalsze życie w tym kłamstwie i hipokryzji przelała wówczas czarę. Miałam nawet poczucie, że trudno - może i jestem morderczynią i zdrajczynią, ale czułam, że to się musi skończyć i że nie mogę pozwolić na zatruwanie więcej młodych niewinnych dusz moich nastolatków. Coś wówczas we mnie pękło i zapłakało gorzko, widząc nagle obraz zniszczeń w nas wszystkich - łącznie z ojcem dzieci - na skutek życia w tej obłudzie i ideologicznym więzieniu, gdzie nikt nie może być sobą bez ciągłego narażania się na krytykę, musi ulegać szantażom emocjonalnym, aby zaspokoić swoje podstawowe bytowe potrzeby, musi znosić poniżanie, naruszanie swojej prywatności "bo rodzic ma prawo wchodzić bez pukania, kiedy chce", musi słuchać wyzwisk pod moim adresem za całe zło, które uczyniłam, sprzeciwiając się nauce kościoła i głosząc herezje.
Doszło też wtedy do mnie coś innego, że skoro tak pieni sie ten, który tak bardzo pragnie tych wartości chrześcijańskich, a tak naprawdę chodzi mu o nic innego jak tylko o ślepe posłuszeństwo żony i dzieci wynikające z samego faktu jego ojcostwa, bez bycia dla swoich dzieci przykładem i prawdziwym autorytetem, który opiera się na szacunku, wyrozumiałości i dobroci, to widocznie swojego celu nie udało mu się osiągnąć - i ten fakt napełnił mnie wówczas cichą satysfakcją. Uświadomiłam sobie na tym tle swój własny sukces, że wychowałam dzieci tak jak umiałam najlepiej w tych warunkach, które były dostępne i wyszło mi to całkiem nieźle - w duchu poszanowania wartości ludzkich, bez rozróżniania na katolickie i niekatolickie, posiadania otwartego umysłu i kwestionowania tego, co pod szumnymi nazwami Boga i kościoła niesie uzurpację kontrolowania i ograniczania ludzkiej wolności i godności, i za bezcenną umiejętność rozróżniania fałszu zawiniętego w złoty papier od prawdziwych wartości, które służą im oraz innym. Cieszyłam się w głębi siebie, że pomimo wieloletnich prób prania mózgu we własnym domu, młodzi dostali też równolegle przez te lata ode mnie wsparcie w postaci bezwarunkowej akceptacji takimi, jacy są, dzięki czemu wyszli z tego chaosu potrafiąc czuć i nie wierzyć słowom o miłości, jeśli te prawdziwą miłością poparte nie są.
To był wówczas ten zryw, który poczułam, że osłabił gruby powróz poczucia winy, choć całkowite usunięcie go z mojego życia zajęło mi jeszcze trochę czasu. Zrozumiałam jak silne było moje przywiązanie do tego, co w gruncie rzeczy mnie krzywdziło i jak dziwne to było uczucie zarazem, że tak silna więź może istnieć pomiędzy tym, który krzywdzi a jego ofiarą. I choć dorosły dysponuje teoretycznie całym arsenałem wiedzy i możliwości, w rzeczywistości staje słaby i bezsilny wobec tej trudnej do ogarnięcia rozumem, pełnej wieloznaczności, wybuchowej mieszanki emocjonalnej, którą uruchamia w nim decyzja o odejściu z przemocowego związku.
Potrzeba wtedy jasności, żeby ujrzeć to co dobre i za to w duszy podziękować, a z trucizny zrezygnować i pozostawić ją u jej źródła. Silne poczucie winy i strach bardzo zaciemniają ten obraz. To co czułam wtedy, to była mieszanka uczuć dziecka z przeszłości, ale mająca moc powalić najsilniejszego dorosłego. Nie są w stanie zrozumieć tego emocjonalnego "kleju", trzymającego z taką siłą tam, gdzie nic dobrego nas nie spotyka ci, którzy patrzą z zewnątrz i mówią do ciebie wzruszając ramionami - "no, jak ci nie pasuje, to odejdź!".
Nie miałoby sensu rozważać "co by było gdyby", gdyż było tak jak było i nie będzie inaczej. Patrząc z szerszej perspektywy widzę, że historia mojej rodziny to historia wyłącznie tragicznych bohaterów, którzy nie mieli lepszego wyboru ponad ten, który był im w danym momencie dostępny. Widzę jak trudne było wydostać się z samego oka cyklonu, nie mając punktu odniesienia do tego jak wygląda normalne życie i normalna relacja, nie mając przyzwyczajenia do słuchania głosu własnej intuicji i reprezentując mentalną i emocjonalną lojalność wobec osób, które pozwalają ci żyć za cenę wyrzeczenia się siebie. Okazało sie to jednak możliwe jako że nie ma na tym świecie rzeczy niemożliwych, chyba iż wierzymy, że są.
Każdy z nas - dorosłych, chciał jak najlepiej, ale wyszło - jak wyszło. Jeden z nas dokonał w trakcie naszej wspólnej drogi epokowego odkrycia, o którym wierzył, że zbawi świat i członków swojej rodziny, uwierzywszy, że potrzebujemy zbawienia, gdyż jesteśmy popsuci i trzeba nas naprawić - bo takiego postrzegania nauczył się kiedyś od swoich rodziców. Nauczył się, że stała krytyka i wytykanie błędów, chodzenie do kościoła, narzucanie swojej jedynie słusznej opinii innym, wymuszanie posłuszeństwa karami i zakazami oraz ścisłe i dosłowne przestrzeganie przykazań, to droga do nieba.
Nie tak się umawialiśmy na początku naszej drogi, w którym nie było kościoła i wydawało się, iż mamy wolność - w tym wolność wyznania. Każdy ma prawo się zmienić w ciągu wielu lat trwania wspólnego związku, nasz układ nie zdał jednak egzaminu sposobu odnajdowania się w tych zmianach. Jeśli są one drugiemu człowiekowi narzucane jako jedyne właściwe, bez szacunku do tego, co było do tej pory, bez dyskusji i przestrzeni na wypracowanie wspólnego nowego podejścia, gdzie ludzi traktuje się z pozycji władzy absolutnej ojca-dyrektora, pana i władcy, boskiego pomazańca, trudno w tych warunkach o przetrwanie jakiejkolwiek relacji.
Zabrakło nam dialogu. Była tylko jedna słuszna racja i błąd po drugiej stronie. Nie zdołaliśmy na takim fundamencie niczego odbudować w nowej wersji.
Nawet wydaje mi się, że go po latach rozumiem, że nie mógł inaczej. Że jego ból nie pozwalał mu przyznać się do błędu nawet wtedy, gdy stracił wszystko, co miał najcenniejszego. Że gotów był niemal zabić w imię swojej religii, a z pewnością zabić emocjonalnie z nabożną pieśnią na ustach. Straszne było czasem patrzeć co się z nim stało, domyślając się przez co musiał kiedyś przejść, że tak się stało.
Nie zmienia to jednak faktu, że - choć poraniony - domagał się swojej porcji uwagi i miłości krytykując, upokarzając, pogardzając i niszcząc to, co w życiu było jego wielką wartością i o czym tak górnolotnie się wypowiadał - swoją najbliższą rodzinę, paradoksalnie czyniąc to "dla naszego dobra" i "w imię Boga", o którym najwyraźniej nie miał zielonego pojęcia.
zapraszam na mój profil na Instagramie:
pytania, które - zmieniając świadomość - zmieniają życie
LINKi do BLOGa:
artykuły dedykowane świadomemu leczeniu chorób
artykuły dedykowane samodzielnemu, świadomemu uwalnianiu od nałogów
artykuły - inspiracje do świadomego uzdrawiania relacji międzyludzkich
artykuły wspomagające trwałe rozwiązywanie problemów, efektywne osiąganie celów i spełnianie marzeń
bajki - mądrość o skutecznych sposobach zaspokajania pragnień o lepszym życiu ukryta w historiach
Uzdrawianie siłami natury
Agnieszka Pareto